Po pierwsze - ofiara godna Łowcy

  Samotność nigdy mu nie przeszkadzała, przeciwnie, przywykł do niej i nawet ją lubił. Styl życia, który prowadził, nie pozwalał na założenie rodziny i on wcale o tym nie marzył. Matka zawsze powtarzała, że rodzina to najważniejsza rzecz w życiu, ale żenić się tylko po to, by mieć seks za darmo?! To lekka przesada. W swoim krótkim, burzliwym życiu miał wiele kobiet; garnęły do niego jak pszczoły do miodu. Nic dziwnego, był postawnym, przystojnym mężczyzną o jasnej karencji, obliczu Adonisa i mięśniami Herkulesa. Instynktownie płeć piękna wyczuwała, że może być z nim bezpieczna, przynajmniej do pewnego stopnia.

Kropelki potu perliły się na jego skupionej twarzy i całe ciało kleiło się od wykonanego wysiłku. Nie lubił tego stanu, ale wiedział, że ostatnie pchnięcie wykonane resztkami sił zapewni mu spokój na kilka nadchodzących dni. Znając życie, nie będzie ich wiele i już za dwie, trzy doby znowu zamieni się w łowcę poszukującego nowej ofiary.
Głośno oddychając i śmiejąc się do samego siebie, opadł wreszcie na przesiąkniętą potem poduszkę. W pokoju śmierdziało rują, czuł to wyraźnie, jednak ten zapach mu nie przeszkadzał, bo był ewidentnym dowodem jego sukcesu.
Zamknął powieki i odwrócił się plecami do leżącej obok niego kobiety. Była taka, jak lubił: cicha, z otwartymi oczami i ustami, z rozchylonymi nogami. Nie marudziła, że nie  pozwolił jej skończyć, nie sapała i nie łasiła się do niego jak kot, których za to nienawidził. Dzisiaj nie musiał się śpieszyć jak tam, w dolinach Gór Hindukusz, na Somalijskiej Wyżynie czy perskiej pustyni. Tam był jak anioł śmierci niosący kaganek przeznaczenia, boskie światło w ciemnym tunelu śmierci. Czuł się z tym dobrze, to było jego powołanie.

     Sen jak zwykle przyszedł nieproszony, nie dawał ukojenia i spokoju. Był zlepkiem wspomnień i majaków. Mężczyzna obudził się zlany potem i z kołaczącym sercem. Czasami sny były zbyt realne, za bardzo przypominały rzeczywistość, której nie chciał pamiętać. Usiadł na łóżku i rozejrzał się dookoła.
   - Cholera - zaklął cicho. - Zapomniałem posprzątać.
Odrzucił przemoczoną pościel i postawił stopy na zimnej podłodze wykładanej dużymi płytami z czarnego marmuru, to go trochę otrzeźwiło. Była noc, ale w wielkomiejskiej dżungli nigdy nie panowała ciemność. Przez duże okno balkonowe wpadło akurat tyle światła, by można było dostrzec szare zarysy wszystkich mebli i kobiety, wciąż leżącej na łóżku w niezmienionej pozycji.
Mężczyzna odnalazł swoje bokserski, zaraz jednak odrzucił je z obrzydzeniem, wspomniawszy, jak bardzo się wczoraj podniecił, dusząc swoją ofiarę. Z szuflady długiej, wysokiej, pokrytej wysokopołyskową szarą okleiną komody wydobył czyste spodenki. Założył je i... wyprostował się, nasłuchując. W mieszkaniu panowała cisza, a mimo to miał jakieś dziwne wrażenie, że coś słyszy. Obejrzał się gwałtownie w stronę balkonowego okna przygotowany na najgorsze - spektakularny atak wydziału kryminalnego.

Nic. Pusto. Ale co w tym dziwnego, w końcu kto jak kto, ale on umie zacierać ślady. Oderwawszy wzrok od pustego, zdaje się, balkonu, poszedł do kuchni. Z szafki pod zalewem wydobył dwustuczterdziestolitrowy worek na śmieci. Idąc w kierunku łóżka, znowu zerknął na balkon. Zdawało mu się, że coś zobaczył. Jak to się mówi? Kontem oka. Roześmiał się, bo przecież świetnie zdawał sobie sprawę, że oko, jako kula, kątów nie posiada.
Stanąwszy w nogach łóżka, począł naciągać worek na ciało kobiety. Była drobna, więc nie miał z tym większych trudności. Potem wziął ją na ręce i zaniósł do pomieszczenia na końcu korytarza, tam pośród wszelkiej broni myśliwskiej, zdjęć z wypraw i licznych odznaczeń z wojska, znajdowała się duża zamrażarka. W tej chwili urządzenie było puste. Mężczyzna wrzucił do niego ciało w worku. Zamarznięte zwłoki są twarde niczym drewno i podczas cięcia ich na kawałki prawie w ogóle się nie napaskudzi.
     Po powrocie do sypialni zdjął pościel i razem ze swoimi bokserski włożył ją do pralki. W oddali zawył policyjny sygnał, do którego wszyscy w tym mieście zdążyli już chyba przywyknąć.


     Wszyscy poza istotą, która cicho przycupnęła na ceglanym murku okalającym balkon obserwowanego przez nią mężczyzny. Istota cicho zamruczała niezadowolona z tego, co zobaczyła i jednocześnie szczęśliwa, że dokonała słusznego wyboru.


     Rano człowiek opuścił budynek jak gdyby nigdy nic, w holu zaczepił jeszcze recepcjonistę. Zagadnięty człowiek ze smutną miną odprawił obserwowanego mężczyznę. Widać, nie mógł mu pomóc.
Wysoki blondyn wyszedł na ulicę, gdzie czekał już na niego jeden z tych śmiesznych, kolorowych pojazdów do wynajęcia. Podszedł do niego, złapał za uchwyt otwierający drzwi i zatrzymał się w tej pozycji. Powoli uniósł głowę, rozglądając się po otoczeniu. Jego wzrok prześlizgiwał się po twarzach mijających go przechodniów, po oknach i dachach budynków, w końcu zatrzymał się na koronie rosnącego pośród betonu kanadyjskiego klonu. Przez chwilę wzrok mężczyzny przeczesywał liście w poszukiwaniu tego, co jak mu się zdawało, powinien tam ujrzeć - błękitnego błysku oczu demona. Nie doczekawszy się nadprzyrodzonej aprobaty swoich czynów, wsiadł do samochodu. Pojazd ruszył kierując się na lotnisko Kennedy'ego. Mały skrawek prywatnego życia i przestrzeni pozostał w tyle.
     Dwie godziny później wygodnie rozparty w samolotowym fotelu od niechcenia przeglądał gazetę, którą zwinął ze stolika w holu zamieszkanego przez siebie budynku. Nie znalazłszy w niej nic ciekawego oddał się wspomnieniom.


Somalia 1993 rok.

To był czarny dzień w historii jego oddziału. Stracili już kilku ludzi, a zanosiło się na to, że może być gorzej. Każdy mieszkaniec tego zawszawionego miasta był dla nich potencjalnym zagrożeniem. On, razem ze swoim oddziałem, dostał się pod ostry ogień zaporowy. Każdy z chłopaków szukał schronienia, kryjąc się, za czym tylko się dało. Kule śmigały im nad głowami, a tynk sypał się na hełmy, jeden z pocisków przebił zardzewiałą karoserię starego forda, za którym krył się żołnierz z jego oddziału i trafił go prosto w twarz. Ktoś rzucił się na pomoc, ktoś inny wściekłe wypluwał z siebie przekleństwa. On, klęcząc tuż przy rannym, zdejmował systematycznie i konsekwentnie po jednym Cherlaku. Jedna kula, jeden trup. Nie przeszkadzał mu zgiełk ani upał. Był myśliwym, a zwierzyna sama do niego przychodziła. I wtedy stało się coś, co na zawsze zmieniło jego sposób postrzegania świata. Nie wiadomo skąd w ich kierunku poszybował pocisk przeciwpancerny.
     Kiedy się ocknął, w głowie wciąż mu szumiało, a w ustach czuł smak krwi pomieszany z pyłem ulicy. Nie bardzo potrafił określić stan, w jakim się znajduje. Jedyne, co teraz wiedział, to to, że bez względu na to, czy ma oczy zamknięte, czy otwarte, widzi ciemność. Odetchnął ciężko i spróbował się poruszyć, jego nogi wisiały swobodnie, ręce zaś miał związane nad głową i najwyraźniej był za nie powieszony. Okropny smak piachu zmusił go do splunięcia, niestety, nie bardzo mu to wyszło i zapaskudził sobie polowy mundur. Oszołomiony spróbował przejrzeć panującą ciemność, nic z tego. Pomieszczenie nie miało okien albo zostały one zamurowane. Skupił się więc, by rozpoznać docierające do niego dźwięki. Budynek z całą pewnością nie był pusty. Dochodziły do niego echa głośnych rozmów, szuranie i wycie radia nastawionego na cały regulator. Z głośników urządzenia dobiegało typowe dla tego regionu zawodzie.
     Nagle drzwi pomieszczenia otworzyły się i do środka wszedł jeden z Cherlaków. Wpadające gdzieś z góry za nim blade światło uświadomiło uwiezionemu, że jest dzień. Cherlak zapalił trzymają przez siebie lampę zasilają bateriami i odstawił ją na klepisko, jak zdążył zauważyć więzień, nim oślepiło go światło. Przez chwilę mrużył oczy. W tym czasie Cherlak wyciągnął zza paska nóż i przyłożył mu go do krocza.
   - Zdechniesz marnie, psie - wycedził łamaną angielszczyzną. - Wytnę ci jaja i każę je zeżreć.

Biały mężczyzna przewrócił tylko oczami. Po co ta cała gadka? Chcesz kogoś zabić, to zrób to, ale oszczędź mu wysłuchania monologu.

Cherlak przybliżył swój paskudny, czarny pysk do twarzy uwięzionego. Z gęby śmierdziało mu tak, jakby gnił od środka. Wyszczerzył dziurawe zęby, chyba chciał jeszcze coś dodać, ale wrzask dobiegający z góry powstrzymał go na etapie formułowania myśli, do wypowiedzi było jeszcze daleko. Cherlak niezbyt roztropnie odwrócił się do więźnia plecami. Blondyn zareagował błyskawicznie. Napiął mięśnie, podciągnął nogi i zarzucił je mężczyźnie na barki. Potężny uścisk umięśnionych ud i zaskoczenie sprawiły, że kilka chwil później Cherlak padł na klepisko wprost na swój paskudny pysk.
Jeszcze tylko jeden wysiłek dzielił go od poczucia pod stopami twardego gruntu. Napiąwszy mięśnie po raz kolejny, uniósł nogi do góry. Owinął sznur, na którym wisiał wokół nóg i tak zawieszony, zdjął powróz krępujący mu ręce z haka. Chwycił go, rozpętał nogi i opadł na ziemię. Na górze, nad nim, dały się słyszeć wystrzały. Ostrożnie wspiął się po schodach i wyjrzał zza ściany, tuż obok niego, ukryci za workami z piaskiem, ostrzelali się dwaj czarnoskórzy chłopcy. Blondyn skupił wzrok na miejscu, w które młodzieńcy posłali serie, lecz nie dojrzał tam niczego. Wyszedł więc z ukrycia i zakradł się do nich. Lewym ramieniem złapał pierwszego za szyję, a prawą dłonią pochwyciwszy jego karabin, skierował go w stronę drugiego, po czym skręcił pierwszemu kark. W tym momencie usłyszał za sobą dziwny świst, odwrócił się przygotowany do ataku, ale znowu powitała go jedynie pustka.

I wtedy to zobaczył - zarys ogromnej postaci i błysk błękitnych oczu. Wtedy pojął odwieczną prawdę, pojął, że nie jesteśmy sami. Zobaczył i uwierzył.

Ocknął się jakiś czas później, był jedynym ocalałym z tej masakry, jedynym... który widział.

Od tego czasu minęło już sześć lat.



      Z twarzą wysmarowaną specjalną maskującą farbą i siatką na plecach, w którą wetknął rosnącą tu trawę, nie wyróżniał się prawie z otoczenia. Idealnie zamaskowany człowiek leżał na cieplej ziemi i wyczekiwał. W jego oddziale było kilku podobnych mu mężczyzn przyczajonych i ukrytych jak on. Czekali. Gdy zza zakrętu wyjechała ciężarówka i najechała na niewielki ładunek, który jedynie miał uszkodzić silnik, a nie zniszczyć pojazd, wyskoczyli z ukrycia niczym śmiercionośne zjawy z ludowych podań. W mgnieniu oka doskoczyli do pojazdu i, wyeliminowawszy wszystkich uzbrojonych i brodatych mężczyzn, z paki ciężarówki wywleki na zewnątrz przerażonych więźniów, dwóch mężczyzn i kobietę. Od razu wpadła mu w oko. Przerażona, rozczochrana, umorusana. Wiedział kim jest - zwiedzioną chrześcijańskimi bredniami o równości każdego człowieka lekarką, która zapragnęła zbawić świat udowadniając muzułmańskim radykalistom, że jedynie chcemy im pomóc. Gówno prawda! On wiedział, o co tak naprawdę tu chodzi.

    Ruszyli w długi, wyczerpujący marsz przez ukryte przełęcze gór Hindukusz. Znajdowali się głęboko na terenie opanowanym przez partyzantów. Z jasnych dla każdego z nich powodów, transport lotniczy nie był możliwy.
Zaczęło się jakieś pięć godzin po wymarszu, tuż przed zmierzchem. On, jako dowódca grupy, wysłał jednego ze swoich ludzi na rekonesans. Reszcie pozwolił odpocząć, zwłaszcza uratowani ludzie potrzebowali odpoczynku, po dwóch miesiącach uwięzienia byli wyczerpani. Po przewidzianym czasie, gdy zwiadowca nie powrócił, zaczęli się niepokoić. Zdecydował się wysłać kolejnych dwóch ludzi, by sprawdzili, co się stało. Sam natomiast przysiadł się do uwolnionych mężczyzn i kobiety.
   - Proszę, niech pan siada. - Starszy mężczyzna wskazał trzęsą się ręką głaz tuż obok siebie. Placek łysej skóry nad zupełnie siwymi włosami ukrywał pod sporą bawełnianą chusteczką do nosa, na jej rogach zawiązał zgrabne supełki.
  - Papierosa? - zaproponował żołnierz, wodząc po wyzwoleńcach błękitnymi oczyma celowniczego. Siwy mężczyzna odmówił ruchem ręki, młodszy milczał. Kobieta uśmiechnęła się nieznaczne i wyciągnęła rękę. Podał jej paczkę.
   - Normalnie nie palę, ale w tych okolicznościach... - zaczęła się tłumaczyć, zaciągnąwszy się papierowym dymem. Uśmiechnął się. Wiedział jak ten uśmiech działa na kobiety.
   - Mam na imię Helen - przedstawiła się, wyciągając do niego dłoń. Uścisnął ją lekko, a zabierając rękę, opuszkami palców delikatnie musiał wewnętrzna stronę jej dłoni. Uśmiechnęła się figlarnie i spuściła oczy w udawanej skromności.
   - Goldfinger - przedstawił się.
Młodszy z mężczyzn roześmiał się, rozbryzgując wodę, którą akurat pił.
   - Złoty palec?! - zakpił, szturchając kobietę w bok łokciem. - Lepszej ksywy nie było?
Żołnierzy zmierzył wesoła zimnym, obojętnym spojrzeniem.
   - Nie marnuj wody, bo będziesz musiał pić nasze szczyny, jeśli zabraknie ci twoich własnych - odparł beznamiętnie. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale stanął nad nim inny żołnierz i ruchem oczu wywołał go na bok.


     Widok nie był przyjemny. Ze wszystkich akcji, w których brał udział i wszystkich przerażających rzeczy, które widział, tę zaliczyłby do pierwszej piątki najokropniejszych. To, co leżało teraz przed nim, podobno jeszcze godzinę temu było kapralem, którego wysłał na rekonesans. Stojący obok mężczyzna zaklął siarczyście, a on nie mógł oderwać oczu. Czy to faktycznie mógł być ten człowiek? Jego spojrzenie prześlizgiwało się po splecionych w kupę obdartych ze skóry mięśniach. Gdzie jest głowa? Nigdzie nie widzę głowy? Pomyślał. Ktoś szarpał go za ramię jak wtedy, w Somalii, a on nie mógł oderwać spojrzenia od błękitnych oczu demona. Zabłysły tylko raz i tylko dla niego. Helen, pomyślał. Stojący za nim żołnierz nie przestawał się do niego dobijać. Goldfinger odwrócił się błyskawicznie, jego ręka poruszała się szybkim, wyuczonym ruchem. Pięć ciosów to tak naprawdę o cztery za dużo, ale on lubił to uczucie. Ciało zabitego podwładnego pozostawił tak, jak upadło. Pozostawił je demonowi. 
Helen - to imię odbijało się do niego.
Po drodze odbezpieczył karabin.
Helen.
Sprawdził magazynek.
Helen.
Obszedł obozowisko sporym łukiem i wyłonił się z przeciwnej strony. Goldfinger - Złoty Palec - nie zawahał się ani razu, gdy naciskał spust. Najpierw kompani z oddziału, bo stanowili największe zagrożenie. Potem kiep, który naśmiewał się z jego ksywy.
Goldfinger odrzucił karabin na bok i wyszedł na otwarty teren. W dłoni trzymał pistolet, ale tu nie było już nikogo, kto byłby wstanie go powstrzymać. Kierując się do młodszego z uratowanych mężczyzn, dobił swojego oficera łącznościowego. Zza skały wyszedł starszy prawie łysy człowiek, chusteczka spadła mu z głowy, odsłaniając oparzoną słońcem skórę.
   - Co pan robi? - zapytał łamiącym się głosem. Potem upadł na plecy z dziurą w czole. Goldfinger złapał za włosy młodszego człowieka i wywlókł go z pomiędzy kamieni na równy teren. Z ironicznym uśmiechem na ustach rzucił w jego kierunku swój nóż. Pistolet schował do kabury. Mężczyzna spojrzał na niego, a potem na nóż i znowu na Goldfingera. Chyba pojął, o co mu chodziło, bo sięgnął po broń.


     Yautjańczyk stał na szczycie niewielkiego wzniesienia i przyglądał się. Poniżej jeden z ludzi niepewnie sięgnął po broń, podniósł się i wyprostował. Łowca ocenił jego szanse na zwycięstwo jako... niewielkie. Człowiek był wątłej budowy i wyraźnie było widać, że nie potrafi się posługiwać bronią. Nóż trzymał niepewnie i chwiał się na nogach. Wybraniec nie spieszył się, lubił widzieć przerażenie w oczach swoich ofiar. W tej kwestii byli do siebie podobni. Łowca usiadł na rozgrzanej południowym słońcem ziemi. Zanosiło się na widowisko, może niezbyt długie i dobre, ale zawsze. Wrzeszcząc, chudzielec rzucił się do przodu wprost na twardą pięść Wybrańca. Cios musiał być silny, bo zgiął się w pół. Klnąc, cofnął się kilka kroków. Wybraniec wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu i rozłożył ręce w geście bezbronności. Chudzielec znowu przypuścił atak, doskoczył do żołnierza, lecz nim zdołał zadać cios, Wybraniec odsunął się na bok i palnął atakującego mężczyznę kantem dłoni w potylicę. Ogłuszony chudzielec upadł twarzą do ziemi.
Żółte tęczówki skryły się pod powiekami, gdy kark szczupłego mężczyzny chrupnął pod ciężkim wojskowym butem Wybrańca. Łowca odetchnął z ulgą, wyobraziwszy sobie, jak prezentować się będzie jego nowe trofeum.


     Helen nie mogła zrozumieć, co się stało z człowiekiem, który miał ich uratować. W jednej chwili z wybawiciela zmienił się w oprawcę znacznie gorszego od tych, przed którymi ich uratował. Zacisnęła powieki i wstrzymała oddech, wciskając jednocześnie plecy w skałę za nią. Coś gwałtownie poderwało ją do góry, a potem w stalowym uścisku zamknęło się na jej szyi. Otworzyła zamglone strachem oczy. Goldfinger patrzył na nią w skupieniu i coraz mocniej zaciskał dłonie. Helen poczuła, że jej stopy odrywają się od podłoża, zamrugała, starając się przywrócić ostrość spojrzeniu. Coś stało za Goldfingerem, coś znacznie większego od niego. Źrenice oczu kobiety rozszerzyły się, gdy za napastnikiem pojawiła się ogromna, potężnie zbudowana istota. Goldfinger podchwycił wzrokiem spojrzenie kobiety, w jej źrenicach odbijał się obraz tego, co było za nimi. Wypuścił podduszoną kobietę i, wydobywszy pistolet z kabury, błyskawicznie odwrócił się, oddając dwa strzały w głowę i jeden w pierś stojącej za nim istoty. Kule odbiły się od stalowego pancerza, w który była ubrana. Człowiek nagle poszybował kilka metrów w tył odrzucony potężnym ciosem w pierś. Goldfinger ogłuszony upadł na twarz.

     Helen głośno wciągnęła powietrze. To coś stało nad nią i spoglądało w jej kierunku. Oczy istoty z innego świata rozbłysły, gdy zmieniała spektrum widzialnego światła, by prześwietlić ciało kobiety. Helen wstrzymała oddech. Opancerzona istota straciła zainteresowanie bezbronną, ledwo żyjącą ludzką samicą. Goldfinger podniósł się z ziemi i powiódł szaleńczym spojrzeniem po otoczeniu. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia.
   - Jest moja! - krzyknął.

Predator stał spokojnie, jakby bawił go atak złości człowieka. Goldfinger sięgnął po leżący tuż obok karabin. Obcy jakby tylko na to czekał, rozpostarł dłonie i ryknął przeraźliwie. Człowiek przymierzył się do strzału, tym razem celował w brzuch. Przybysz rzucił się do przodu, karabin wypalił, wyrzucając z siebie pustą łuskę. Wirujący wokół własnej osi nabój wyleciał z lufy i pognał w kierunku agresora. Predator nie zwrócił nawet uwagi na kulę, która utknęła w jego boku. Rycząc parł naprzód. Goldfinger z karabinem w dłoni w ostatniej chwili odskoczył w bok, przeturlał się i złożył do kolejnego strzału. Niewielka strzała utkwiła w lufie karabinu tuż po tym, jak wyleciał z niej pocisk. Chwilę później rozsadził ją wybuch, raniąc człowieka w palce i twarz. Mężczyzna zaklął. Na szczęście żaden z odłamków nie trafił w oczy, a obrażenia były raczej powierzchowne. Żołnierz rozejrzał się wokół, szukał nowej broni. Już wiedział, że przeciwnik jest nieludzko silny i dysponuje podobną bronią. Zaledwie pięć metrów po lewej od siebie dostrzegł leżący na ziemi automatyczny granatnik. Poderwał się i chwiejnym krokiem ruszył w tamtym kierunku. Nagle poczuł, że ziemia umyka mu spod stóp, a raczej, że zbliża się do twarzy z niebezpieczną prędkością. Upadł. Coś przesłoniło słońce, rzucając na niego cień. Goldfinger odwrócił się na plecy. Sztuczne oczy istoty rozbłysły znajomym światłem.
   - Czego chcesz?... - zapytał człowiek.

Istota złapała go za szyję. Uścisk był tak silny, że omal nie zmiażdżył mu kratami. Resztką sił Goldfinger wydobył nóż i wbił go przeciwnikowi w ramię. Predator warknął i wzmocnił uścisk. Kolejna blizna dobitnie zaświadczy o słuszności wyboru ofiary. Łowca wciąż klęcząc obok człowieka i przyduszając go lewą ręką, wydobył z pochwy umieszczonej na prawym udzie długi nóż. Ooman szarpnął się na jego widok. Predator przyłożył zimne ostrze do szyi ofiary, oczyma wyobraźni widział ciemne, zamglone wnętrze swojego statku i Salę Chwały. Widział dziesiątki starannie oczyszczonych czaszek i innych trofeów przywiezionych z licznych wypraw. I widział ten jeden ołtarzyk, który z taką pieczołowitością i starannością przygotowywał od kilku lat. Jego podstawę stanowiły czaszki ludzkich kobiet, ofiar brutalnych mordów i gwałtów tego człowieka. Zwieńczenie stanowić miała czaszka ich oprawcy. To byłoby jedyne takie trofeum. Jedyne, na którego zdobycie Łowca poświęcił aż kilka lat. Predator uśmiechnął się do swoich myśli, lecz zaraz spoważniał: Kurwa, tego nie przewidziałem. Pomyślał. Chwilę później rozległ się szczęk zamka i kula kalibru czterdziestu pięciu milimetrów zrobiła niewielką wypukłość na czołowej części maski Predatora, przebiwszy wprzódy czaszkę. Ogromne ciało przybysza z gwiazd opadło za ziemię, wzbudzając tysiącletni kurz pustymi. Goldfinger zaczerpnął powietrza jak tonący. Nad nim stała Helen, w dłoniach trzymała wciąż dymiący z lufy karabin. Mężczyzna odetchnął z ulgą, spojrzał na kobietę i... zamarł z przerażenia.


--------------------------------------------
Ponieważ opowiadania te pierwotnie znajdowały się jako podstrony na blogu z historią o Wiecznym Łowcy, postanowiłam nie tylko przenieść tekst, ale komentarze czytelników również. Szkoda stracić tak konstruktywną krytykę.



  1. Sommer, kochana Sommer. :D
    Co ja mogę powiedzieć? Jest świetnie. Klimatem wróciłaś do początków Predatorów. Czuję się jakbym czytała beletryzację filmu "Predator 3" z lat 90tych... Klimat dokładnie taki w jakim powinien mieć tego typu film (gdyby powstał ;)). Tak klasycznie. Aż miło.

    Pozdrawiam Cię serdecznie i nie mogę się doczekać ciągu dalszego zarówno "Łowcy" jak i "Dekalogu" ^^
    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, naprawdę starałam się, żeby to było coś zupełnie innego od WŁ. Cieszę się, że chociaż Ty dajesz mi znać, że cała moja pisanina nie poszła na marne. Kiedy zaczynam coś pisać, to przyznam się szczerze, że sama nie wiem, jak dana historia się dokładnie zakończy. Z tą było podobnie, fabuła ewoluowała wraz z procesem tworzenia, a koniec? No cóż, czasami ofiara może stać się oprawcą, a mnie wybitnie wkurza kreowanie kobiet na tępe sztuki, które zamiast zabić agresora, jak mają okazję, związują go sznurówką, a potem szukają pomocy. Gówno prawda, powiadam. Każdy z nas ma w sobie instynkt zabójcy. Pozdrawiam ;D
    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, mam tutaj coś z czasem namieszane, toż przecież już 15 października godzina 7:47 a tu takie dziwy...
    OdpowiedzUsuń

    Odpowiedzi


    1. Poradziłaś sobie świetnie ;)
      Mam dokładnie tak samo. Zawsze jak coś piszę (i nie mam naskrobanych nigdzie dalszych fragmentów) to historia jest całkowicie płynna. W końcu to świetne uczucie odkrywać samemu fabułę, prawda? ;D
      Właśnie - koniec mnie bardzo fajnie zaskoczył. W ogóle się tego nie spodziewałam, a tu proszę... Właśnie w końcu jak to "miłość mego życia" (Dachande^^) w powieści "AvP:Prey" ładnie powiedział o ludzkich kobietach - samice są mądrzejsze i odważniejsze. xD
      Bardzo mi się podoba jak to opisałaś.
      Będę wypatrywać niecierpliwie.
      Pozdrawiam ;**
      Usuń
  4. kolejny raz czytam dekalog i kolejny raz mam ciary. wykreowałaś obraz prawdziwego łowcy, jak z pierwszych komiksów o Predatorze :-)
    OdpowiedzUsuń