Po piąte - równe szanse

  Na morzu Karskim granatowe, jak niebo nad nimi, fale bujały statkiem badawczym należącym do agencji NOAA. Wiatr wzmagał się z każdą minutą, powodując coraz większe  zagrożenie utraty cennego sprzętu zanurzonego obecnie na głębokość  bliską sześciuset metrów. Dziób okrętu podnosił się i opadał gwałtownie na fali, a lodowate podmuchy północnego wiatru niosły ze sobą drobinki słonej wody. Technik Jorendssen z niepokojem przyglądał się dźwigowi, który musiał teraz wytrzymać znacznie większe obciążenie. Pogoda miała być idealna, ale jak to często na kole podbiegunowym bywa, zmieniła się radykalnie w zaledwie kilka minut. Gdyby Olaf wiedział, że jego drogocenny sprzęt zostanie narażony na takie warunki, z pewnością nie zgodziłby się na opuszczenie go do głębi. Teraz mógł jedynie trzymać się falszburty i modlić, by lina wytrzymała. Kolejna fala, znacznie większa od poprzedniej, zalała pokład. Wysięgnik dźwigu zaskrzypiał nieprzyjemnie, a wściekły Olaf, klnąc, zszedł pod pokład. 
– Na Odyna, widzieliście, co tam się dzieje? Nie możemy dłużej stać na kotwicy! –  krzyknął do grupki osób stłoczonej w pomieszczeniu pod pokładem wokół ekranu przenośnego komputera. Nikt z zebranych nie zareagował na jego słowa. 
– Ludzie, co z wami? – Olaf dostrzegł wyrazy ich twarzy, wszyscy byli jak zahipnotyzowani. – Znaleźliśmy?
– O wiele więcej niż chcieliśmy – odpowiedział mu oceanograf  Wołodia Nowotny i powrócił do obserwowania monitora. 


– Chyba oszaleliście, nie możemy tego trzymać w tajemnicy – oburzyła się niska, pulchna kobieta. Jej rysy twarzy sprawiały, że wyglądała jak jedna z tych lalek bobasów z maleńkim noskiem i pucołowatymi policzkami. 
– Proponuję tylko, żebyśmy sami tam zeszli i sprawdzili, co to jest – odparł mężczyzna siedzący naprzeciwko niej. Z powodu coraz większych braków w owłosieniu głowy, golił ją zupełnie. 
– Wołodia! – krzyknęła kobieta. – Powiedz coś swojemu bratu, bo on chyba zapomniał, że jest weterynarzem – zwróciła się do mężczyzny, który wyglądem przypominał ojca rosyjskiego socjalizmu. Wołodia stał przy oknie i pustym wzrokiem spoglądał na morze. Gładząc swoją bujną brodę, odparł. 
– Wiem tylko, że tego nie powinno tam być, a jest. 
– Widzisz, Marto, Wołodia się ze mną zgadza. – Aleksiej pochylił się w stronę kobiety. Ta założyła długą, wciąż opadająca jej na oczy, grzywkę za ucho i odparła. 
– Nikt z nas się na tym nie zna. Jesteśmy biologami. 
– Olaf się zna – stwierdził Aleksiej. – Badał wraki z drugiej wojny światowej. 
– Ale to nie jest wrak statku, a przynajmniej nie takiego, o jakim myślisz – odparł ponuro Olaf i wlepił świdrujące spojrzenie swoich niebieskich oczu w Aleksieja. Zapadła cisza, wszyscy czekali,  aż rudowłosy Norweg powie coś więcej, ale on milczał. 
– Nie interesuje cię, co to jest?  – drążył temat Aleksiej. 
– Interesuje, ale zrozum, żeby zrobić to, co ty chcesz, trzeba mieć odpowiedni sprzęt, a my go nie mamy. Trzeba mieć wykwalifikowanych nurków...
– Każdy z nas potrafi nurkować. 
– Tak, żeby sobie rafę pooglądać, która jest tuż pod powierzchnią wody. To nie to samo, co zejście na taką głębokość. Zwykły skafander tu nie wystarczy. 
– Boisz się! 
– Wołodia, powiedz coś swojemu bratu. – Olaf nie miał zamiaru odpowiadać na głupie przytyki Aleksa.
– Wszyscy się boicie i dlatego pozwolicie, by odkrycie wszech czasów przeszło wam koło nosa! – Zdenerwowany Aleksiej wszedł, trzaskając drzwiami. 
– On ma rację – bronił brata Wołodia. – To jest odkrycie wszech czasów. 
– A ja zgadzam się z Olafem – stanowczo stwierdził kapitan statku, który tak jak Olaf, nosił gęstą brodę z tą różnicą, że jego była czarna jak smoła. – Znaleźliście na dnie kawał żelastwa, to z pewnością nie jest łódź podwodna, choć wolałbym, żeby była. Nie wiecie, co to jest, nie macie doświadczenia, ale chcecie tam zejść. A może to tylko meteoryt? No co? Oglądałem na Discovery, że niektóre zawierają w sobie dużo żelaza. 
– Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Meteor, a w zasadzie asteroida tej wielkości zrobiłaby w ziemi krater wielkości tego na Jukatanie, a tu mamy obiekt, który leży na dnie. Zważywszy na to, że lód pokrywał ten teren od tysięcy lat, obiekt powinien już dawno pokryć się warstwą osadów dennych...
– Może nie leży tam tak długo – przerwał mu Wołodia. Olaf sapnął, widząc zapał, jakim pałał ten rosyjski oceanograf. – Spójrz na obraz echosondy. Obiekt jest trochę przechylony, można wyliczyć trajektorię lotu. 
– Albo spadania – dodał Olaf. 
– Myślicie, że to statek kosmiczny? – zapytał kapitan statku. 
Olaf się roześmiał.
– Nikt nie miał odwagi tego powiedzieć, ale tak. Chyba wszyscy tak myślimy. – Spojrzał na ekran. – Wyślemy tam Grubą Beki, sfilmujemy obiekt i, jeśli to będzie możliwe, pobierzemy próbki. 
– Beki wytrzyma taką podróż? 
– Tak, do tego została stworzona.
Wołodia uśmiechnął się zadowolony. 
– Pójdę porozmawiać z Aleksiejem – stwierdził. 
– Ja też idę –  kapitan statku przyłączył się do niego. 
Olaf i Marta zostali sami. Mężczyzna przeglądał screeny obrazów przesyłanych przez echosondę, a kobieta przyglądała mu się z uwagą.  
– Chcesz coś dodać? – zapytał ją nagle, nie odrywając wzroku od ekranu.  
– Znasz moje zdanie – odparła. Olaf podniósł wzrok na nią.
– Jesteś tu chyba jedyną rozsądna osobą – dodał, zamykając klapkę laptopa. Po czym wstał i wyszedł. Marta uśmiechnęła się do swoich myśli. 


Wszystko było gotowe. Batyskaf o nazwie Gruba Beki czekał na zwodowanie, swoją nazwę zawdzięczał wyglądowi i byłej żonie Olafa. Ustalono, że popłynie jej twórca i Wołodia. Aleksiej nie był zadowolony, myślał, że to właśnie jemu przypadnie w udziale bezpośredni kontakt z ich odkryciem, ale Olaf nie chciał go na pokładzie łodzi podwodnej, nie ufał mu na tyle, by dać się z nim zamknąć na tak małej przestrzeni i tak dużej głębokości. Załoga w napięciu przyglądała się zanurzeniu, wszyscy czuli doniosłość tej chwili. Batyskaf zanurzał się coraz bardziej. Kapitan statku, Aleksiej, Marta i kilka innych osób utrzymywało kontakt z załogą, umożliwiał go kilkusetmetrowy, gruby przewód, którym batyskaf połączony był ze statkiem. Obaj mężczyźni wykazywali objawy silnego stresu, ale zachowywali się spokojnie. 
Na jednym monitorze widać było skupione oblicze Olafa i Wołodii, a na drugim widok z kamery umieszczonej z przodu łodzi. Napięcie było nie do zniesienia, niestety dla bezpieczeństwa nie można było przyspieszyć tego procesu. Przed zewnętrzną kamerą poczęło robić się ciemno i nawet dwa reflektory nie były w stanie rozjaśnić otaczającego ich mroku. Po długich i pełnych napięcia minutach zaczęli się wreszcie zbliżać do miejsca wskazanego przez echosondę, nagle tuż przed kamerą pojawiło się coś co wyglądało jak burta łodzi podwodnej. Olaf spowolnił opadanie, zarzucając trochę balastu. Z głośnika dobiegały podniecone głosy towarzyszy z okrętu, mężczyzna nie wsłuchiwał się w wysuwane przez nich teorie, skupił się na manewrowaniu, w końcu jednak nie wytrzymał i krzyknął do mikrofonu. 
– Możecie się wszyscy zamknąć?! Nie będę szukał żadnego włazu ani tym bardziej tam wchodził. Opłynę to coś, zrobię wam zdjęcia, może uda się pobrać jakąś próbkę i spadamy. Nie podoba mi się to, aż włosy się jeżą. 
Wołodia położył dłoń na ramieniu kolegi. 
– Opłyń to i wystarczy – powiedział. 
Głosy napływające do nich z góry poprzez głośniki wcale się nie uspokoiły, a przebijał się przez nie wzburzony ton Aleksieja, mężczyzna usiłował przekonać innych, że najlepiej będzie wejść do środka, bo jakie próbki oni chcą pobierać na zewnątrz? Szybko jednak został uciszony przez kapitana. 
Gruba Beki płynęła powoli i jednostajnie wzdłuż długiej i gładkiej burty. 
– Jest ogromny – stwierdził Wołodia, spoglądając na przesuwający się przed wizjerem obraz. – Szkoda, że jest tak ciemno, chciałbym zobaczyć, jak prezentuje się w całości. 
– A mnie zastanawia, jak się tu znalazł i dlaczego spoczywa na dnie. Przecież musi być szczelny, a co za tym idzie, powinien mieć wyporność – mówiąc to, Olaf znowu zaczął wypełniać zbiorniki balastowe wodą. Łódź poczęła opadać, aż ich oczom ukazała się ogromna wyrwa w kadłubie, była tak duża, że bez trudu zmieściliby się w niej swoją łodzią. Olaf zatrzymał batyskaf, tak by reflektory oświetlały wnętrze dziury, ale dostrzegli tylko mrok. Powoli mężczyzna wprowadził dziób łodzi do środka, zatrzymał się jednak zaraz i wycofał. 
– To zbyt niebezpieczne! – odpowiedział na zachęcające nawoływania Aleksieja. – Jeśli stracimy połączenie ze statkiem, możemy tu utknąć! – dokończył, po czym wyciszył głośnik, nie mógł już znieść impertynencji tego Ruska. 
– Wracamy? – zapytał Wołodia, miał nadzieję na zdobycie jakiś namacalnych i zbadalnych dowodów ich odkrycia, bo obawiał się, że bez nich zostaną wyśmiani, a Aleksiej z całą pewnością nie będzie siedział cicho, nigdy nie potrafił trzymać gęby na kłódkę. 
Olaf grzebał coś przy niewielkim komputerze, który miał po prawej. Nagle od Beki oddzieliła się podwodna kamera z halogenem z przodu i napędzającym ją wirnikiem z tyłu. 
– Mam nadzieję, że wystarczy nam przewodu. – Olaf rzucił ni do siebie ni do Wołodii. 
– Czy oni też to widzą? – zapytał Wołodia, spoglądając w niewielki ekran, na którym widać było obraz z kamery. 
–  Tak, chociaż miałbym wielką ochotę zerwać połączenie i powkurzać ich trochę. 

Sterując kamerą za pomocą joysticka, Olaf wprowadził ją do wnętrza wraku. Mężczyzna nawet nie miał pojęcia, jaką reakcję wywołało to na kolegach z góry. Aleksiej, siedzący najbliżej monitora, omal nie dotykał go czołem. Marta obgryzała skórki wokół paznokci, a kapitan rozkręcał i skręcał długopis.
Podwodna kamera minęła wyrwę w burcie i wpłynęła do środka, blask halogenowego światła wystraszył mieszkające tu ryby, stworzenia przepływy przed obiektywem, zasłaniając widok. Olaf zrobił rundkę wokół pomieszczenia i natrafił na następną wyrwę prowadzącą do kolejnego. Obawiał się jednak, że przewód z kamery może gdzieś utknąć, więc po chwili wahania, powrócił do penetracji pierwszej komory. Na zamulonym już dnie spoczywały sześcienne, duże przedmioty, ich chaotyczny układ sugerował, że to nie było miękkie lądowanie. Technik porzucił przyglądanie się przedmiotom i skierował kamerę w górę, w suficie znajdowała się podobna wyrwa, kamera prowadzona wprawną ręką człowieka płynnie zmieniła kierunek i podążyła w górę. Ku zaskoczeniu Olafa zbliżała się do powierzchniowego lustra, przekroczyła dziurę w suficie i wypłynęła na powierzchnię. 
– Tlen? – Wołodia wysunął się do przodu, by móc lepiej widzieć.
– Na pewno jakiś gaz, woda wdarła się od spodu i ścisnęła go w tym pomieszczeniu. 
– Możesz zmierzyć ciśnienie? 
– To kamera. Służy tylko do filmowania.  
– Tak. Przepraszam, ja... Pomyślałem, że można tam wejść. Wracamy? 
Olaf nie odpowiedział, zaczął natomiast wycofywać urządzenie z na wpół zalanego pomieszczenia. Według niego powinni sobie odpuścić, to nie było coś, na czym ci ludzie się znali. 


Czujniki wciąż działały, ale cały system przeszedł w stan hibernacji już kilka dni po śmierci ostatniego ruchomego członka załogi. Pobór mocy został zredukowany w ten sposób do niezbędnego minimum. Nikt nie uruchomił procedury samozniszczenia, a dopóki na statku działała chociaż jedna kapsuła krio, komputer centralny miał utrzymywać jej pasażera przy życiu. 
Niewielki ruch w sekcji więziennej wywołał rozruch wszystkich systemów komputera. W każdym pomieszczeniu wraz ze sprawdzianem modułów blade światła rozjaśniały dwusetletni mrok i gasły, gdy czujniki nie wykryły nikogo z załogi. Po sprawdzeniu wszystkich elementów podtrzymujących życie, komputer zainicjował rozruch silników. 


– Co! Chyba ci odbiło zupełnie, Olaf. Nie zgadzam się, nie będziesz tu zapraszał żadnych swoich kumpli z wrakowego biznesu, to jest nasze odkrycie! – Aleksiej aż poczerwieniał ze złości, gdy usłyszał propozycję norweskiego kolegi. 
– Oni mają odpowiedni sprzęt, będzie można wejść do wraku w miarę bezpiecznie – tłumaczył swój zamysł Olaf.  
– Nie! Nie! I jeszcze raz nie! –  przerwała mu Marta. – To zbyt niebezpieczne. Zapominacie, że to środowisko zamknięte, nie wiadomo na jakie patogeny możemy się tam natknąć. Nikt, nawet z najlepszym sprzętem, nie powinien tam schodzić. A jeżeli się czymś zarazicie? Czymś na co nie znamy lekarstwa? Uważam, że powinniśmy to zgłosić i jak najszybciej stąd dopłynąć.
– I zostawić to kumplom Olafa?! Jasne, pięknie to sobie obmyśliliście – Aleksiej nie dawał za wygraną. 
– Niczego sobie nie obmyśliliśmy – zaprzeczyła kobieta. 
– Nie? A ja myślę, że kłamiesz. Chcecie się nas pozbyć...
– Nie przesadzaj, człowieku. Po prostu ja i Marta zgadzamy się w kwestii, że dla nas to zbyt niebezpieczne. Czemu się tak uparłeś?
– Po prostu nie przepuszczę takiej okazji, zbyt długo na nią czekałem. 
– Dać się zabić możesz w każdej chwili – zripostowała Marta. 
– Postawimy boję nawigacyjną i zawiadomimy władze – ni z tego ni z owego odezwał się Wołodia. Wszyscy spojrzeli na niego. Do tej pory siedział z rękami opartymi na stole i przysłuchując się ich rozmowie, wpatrywał się w kciuk swojej prawej dłoni, z którego pod wpływem infekcji grzybiczej zszedł prawie cały paznokieć. Teraz było już dobrze i keratynowa płytka zaczynała odrastać.
– Nie no! Ja się chyba przestałem. Ty też? – Brat Wołodii uniósł ręce wysoko, jakby samego najwyższego oskarżał o zmowę przeciw sobie. 
– Nie zamierzam tu zginąć, wystarczy mi, że byliśmy pierwsi. Jutro rano postawimy boję i wynosiły się stąd, mam... – chciał powiedzieć „złe przeczucie”, ale pomyślał, że to nie jest dobry argument. – Mamy – poprawił się – powody podejrzewać, że może być tak, jak mówi Marta. Moglibyśmy przenieść na powierzchnię jakąś nieznaną chorobę i zamiast odkrywców staliśmy się zabójcami i ofiarami, jak ci nieszczęśnicy, którzy otwierali grób Tutenchamona. Aleksiej, rozumiem, co myślisz i wiem, czego chcesz, ja czuję podobnie, ale to zbyt poważna sprawa. Nie podejmę takiego ryzyka.  
– Jak chcesz – odparł brat Nowotnego. Tym razem zamknął za sobą drzwi bez żadnych efektów dźwiękowych.
– Chciałam wam coś pokazać – odezwała się kobieta, przykuwając tym samym uwagę mężczyzn do swojej osoby. – W sieci znalazłam informację o wydarzeniu, które miało tu miejsce dwieście lat temu. Z relacji ludzi wynika, że Innuici zamieszkujący pobliskie tereny opowiadali o tym, że z nieba spadł ogień, który był tak wielki, że rozświetlił noc. Ówczesny car wysłał ekspedycję naukową, ale nim dotarli na miejsce nie znaleźli już żadnych śladów wszystko pokrył śnieg i lód. Spisali więc zeznania mieszkańców i wyjechali. Innuici twierdzili, że po incydencie woda była tak ciepła, że morze długo nie mogło pokryć się lodem, chociaż była zima. Z późniejszych relacji wynika, że zniknęły stąd zwierzęta i całe plemię musiało się przenieść. 
– To logiczne, arktyczne zwierzęta potrzebują lodu, tutejsze foki, niedźwiedzie polarne. Ciekaw jestem, jak po impakcie zmieniły się prądy morskie? 
– Wołodia, nie przesadzaj z tym zderzeniem. Widziałeś to coś pod wodą...
– Tylko część. 
– Ale czy ta część wyglądała jak po zderzeniu z ziemią? Określiłbym to raczej jako awaryjne lądowanie niż zderzenie. Zresztą nie ważne, inni będą się nad tym głowić, ja idę spać. – Olaf pozbierał mapy i komputer i wyszedł. 
Wyszedł też Wołodia, ale nim udał się do kajuty, poszedł na pokład. Wiał zimy wiatr, nie tak mocny jak wczoraj, ale nieprzyjemny. Wołodia wydobył papierosa, palenie rzucał bezskutecznie już od czterech lat, jednak nałóg był zbyt silny lub jego wola zbyt słaba. Podpalenie cienkiej rurki z tytoniem okazało się dość trudne na wietrze. Mężczyzna zaklął paskudnie w ojczystym języku. 
– Może byś tak poczęstował brata papierosem? 
Wołodia odwrócił się gwałtownie na dźwięk głosu Aleksieja. Mężczyzna stał tuż obok drzwi prowadzących na pokład po stronie, w którą się je otwierało, nic więc dziwnego, że Wołodia go nie dostrzegł. Wyciągnął paczkę w kierunku brata i uśmiechnął się. 
– Jesteś zły? – zapytał. Nie chciał mieć z bratem na pieńku. 
– Nie. Rozumiem twoją decyzję, chociaż się z nią nie zgadzam. 
– Zawsze byłeś w gorącej wodzie kąpany, to chyba dlatego żeniłeś się trzy razy. 
– Nie mieszaj do tego moich żon. To coś zupełnie innego niż nagła namiętność do kobiety, to nie to samo. – Aleksiej zaciągnął się ostatni raz, a niedopałek wyrzucił za burtę. – Wiem jedno, będziesz żałował tej decyzji –  powiedział i odszedł.
Czuł, że dziś nie zaśnie, bo jego brat przepuszcza właśnie okazję życia i to dlaczego? Bo się boi? Bo ktoś mu powiedział, że to nie dla nich? Aleksiej czuł złość i zawód, leżał na pryczy i nie mógł zasnąć. Elektroniczny zegarek zasygnalizował drugą w nocy, a on wciąż myślał o tym, co mogliby zyskać. Na ścianę obok niego, wprost z niewielkiego okna, podało dziwne blade światło. Mężczyzna podniósł się z łóżka i wyjrzał na zewnątrz, po czym szybko ubrawszy się, wybiegł na pokład. Woda przed statkiem badawczym kotłowała się i bulgotała jak w garnku z zupą, a spod jej powierzchni wydobywało się nikłe światło. 
Wołodię obudziło ogólne poruszenie na statku, leżąc na swojej koi, przysłuchiwał się odgłosom na pokładzie. Nagle drzwi do jego ciaśniej kajuty otworzyły się i stanął w nich czerwony jak burak Olaf. 
– Człowieku, wyłaź z wyra i chodź na górę. 
Wołodia obdarzył go pytającym spojrzeniem. 
– Nie pytaj, musisz to zobaczyć. 
Nowotny szybko opuścił łóżko, założył rzeczy z poprzedniego dnia i nie zawiązując nawet butów, wybiegł na pokład, na którym zgromadziła się już chyba cała załoga. Nie musiał przeciskać się między ludźmi do samego relingu, by dostrzec to, co wywołało takie poruszenie. Na powierzchni, kilkadziesiąt metrów od nich, unosił się ogromny, stalowy obiekt, statek kosmiczny. Fale wzburzonego morza rozbijały się o jego burty, a on trwał w miejscu nieczuły na ich uderzenia. Ludzie szeptali do siebie, nie bardzo wiedząc, co myśleć. 
– Skąd się wziął? – Wołodia nie odkrywał wzroku od czarnej, lśniącej powierzchni obiektu na wodzie. 
– Wynurzył się chyba w nocy. Udaj miał wachtę, ale zasnął, niczego nie widział. 
– Sam się wynurzył? 
– Wiem o czym myślisz i nie chcę tego sprawdzać. 
– Wołodia – głos kapitana przerwał wysuwanie wniosków, do których z pewnością obaj z Olafem doszliby. Wezwany mężczyzna wyszedł z pośród ciasno zbitej grupki ludzi i podszedł do czarnobrodego kapitana. 
– Twój brat zniknął. 
Wołodia rozchylił usta i zrobił minę, jakby uważał, że Snogov sobie z niego żartuje. 
– Zabrał szalupę i akwalung. 
– Popłynął na statek – Olaf wypowiedział na głos to, o czym myślał Wołodia. – Pazerny, głupi dupek. 
Nowotny obdarzył Norwega karcącym spojrzeniem, ale myślał to samo. Już nie jeden raz musiał ratować brata z opresji. Wołodia podszedł do burty i spojrzał w stronę obiektu. 
– Zaczekajmy, aż wróci – powiedział. 
– Jeśli wróci. – Olaf nie był optymistą. 

Aleksiej opłynął obiekt, na początku wierzył, że nie będzie miał problemu ze znalezieniem miejsca, w którym do środka wpłynęła kamera Olafa, w krotce jednak jego optymizm zderzył się z brutalną rzeczywistością – wejście znajdowało się głęboko pod wodą i gdyby nie nikłe światło wydobywające z wnętrza, mógłby tak pływać aż do świtu, a wtedy raczej nie pozwolono by mu na taką wyprawę. 

Słońce minęło zenit, a Aleksiej nie wracał. Wołodia nie zszedł z pokładu nawet na obiad, z lornetką przy oczach wypatrywał brata. W końcu podjął decyzję, musi ruszyć na poszukiwania. Ludzie z załogi nie byli chętni do pomocy, nic dziwnego, to co unosiło się na wodzie, zionęło przerażającą pustką i innością – bali się tego, co mogli znaleźć w środku, a mogli znaleźć wszystko. 

Wynurzył się w ciemnym jak nicość pomieszczeniu, jeszcze chwilę wcześniej biła z niego słaba światłość, ale zgasła nim dotarł do celu, spłoszywszy ławicę małych srebrzystych rybek. Gdy tylko jego głowa pojawiła się nad powierzchnią, światło znowu rozbłysło. Czujniki ruchu, pomyślał. Woda w pomieszczeniu sięgała mu do kolan, podejrzewał, że to gęstość ściśniętego gazu atmosferycznego nie pozwalała wodzie wedrzeć się dalej. Zdjął płetwy i maskę do nurkowania, ostrożnie nabrał powietrza w płuca, śmierdziało zgnilizną i szczypało w gardło, więc z powrotem włożył ustnik i klamrę na nos, musiał się tak zabezpieczyć, bo odruch oddychania przez nos był zbyt silny. 

System powoli począł tłoczyć w jego żyły stymulanty, serce, do tej pory uderzające raz na minutę, zacznie przyśpieszać. Anestetyki utrzymujące mózg w stanie uśpienia stopniowo przestaną działać i powróci wyłączona dotychczas świadomość. A przynajmniej powinna być wyłączona na czas podróży, by poddany hibernacji nie oszalał. Tym razem jednak wszystko poszło nie tak. 

Przekonanie Olafa i kapitana, że zostawienie Aleksieja bez pomocy jest nieludzkie, a do tego naznaczone znamieniem przestępstwa nie było proste. Zgodzili się na ekspedycję ratunkową tylko i wyłącznie dlatego, że szanowali Wołodię. 
Pięciu ludzi z ledwością mieściło się w niewielkim pontonie napędzanym małym silnikiem. Podskakiwali na falach jak zabawka, mieli jasny cel – zmusić Aleksieja do powrotu choćby siłą. Przybili do idealnie gładkiej powierzchni obiektu, przy jego burcie bujał się swobodnie ponton Aleksieja, aż dziw, że wciąż pozostawał w tym samym miejscu, bo mężczyzna do niczego go nie przywiązywał. 
– Twój brat jest zbytnim optymistą – powiedział Olaf, przywiązując porzucony ponton do ich własnego. Wołodia rozglądał się dookoła. 
– Wiem – odparł w zadumie. – Zawsze był trochę narwany, ale tym razem przesadził. Naraził wszystkich na niebezpieczeństwo, ale to ciągle mój brat. 
– Miło, że zdajesz sobie z tego sprawę, lecz to nie zmienia faktu, że mam ochotę nakopać mu do dupy. 
– Jeśli cię to pocieszy... ja też – powiedział Wołodia i włożywszy ustnik, zanurkował. 

Nie mógł jeszcze otworzyć oczu, ale czuł czyjąś obecność, jak by odbierał ją pozazmysłowo. Ktoś lub coś stał nad nim i przyglądał mu się. Dziwne, że o tym wiedział.

Wynurzyli się w miejscu, które powinno wydawać im się obce i przerażające, jednak tak nie było. Grupa mężczyzn przywykła do przebywania w zamkniętych przestrzeniach na pokładach różnych statków, a architektura tego miejsca nie różniła się aż tak bardzo od tego, co było im znane. Wołodia zdjął maskę i ostrożnie nabrał trochę powietrza w płuca, to był jedyny sposób by sprawdzić, czy tu ogóle można oddychać, bo nie mieli specjalistycznej aparatury. Mężczyzna skrzywił się i założył maskę z powrotem. Na migi pokazał kompanom, że powietrze nie jest zdatne do oddychania. Zapowiadało się na to, że wycieczka po obcym statku nie będzie należała ani do łatwych, ani do przyjemnych. Akwalungi były ciężkie, a okręt ogromny, Wołodia obawiał się, że mogą chodzić tak nawet cały dzień i nie znaleźć Aleksieja, a należało pamiętać o tym, że musieli jeszcze wrócić na powierzchnię, dlatego tak istotne było kontrolowanie stanu napełnienia butli. 

Pierwszy wrócił zmysł słuchu i dźwięk jego własnego oddechu – powolny, systematyczny. Potem rozchylił powieki i odkrył, że nic nie widzi. Zamknął je i czekał. W umyśle wydawał rozkaz swoim palcom, by się zacisnęły, ale nie czuł tego i nie był nawet w stanie zweryfikować własnych przypuszczeń, a podejrzewał, że coś jest nie tak. Znowu rozchylił powieki, gdzieś daleko i wysoko dostrzegł zamglone światełko – czy widzi je naprawdę? Czy to tylko projekcja jego umysłu? Czas już dawno przestał mieć dla niego znaczenie, już dawno przestał dla niego istnieć. 

Aleksiej wszedł do ogromnego pomieszczenia wypełnionego dziwnymi sarkofagami. Chodził od jednego do drugiego i zaglądał do ich wnętrz przez niewielkie wizjery umieszczone na wysokości twarzy. Za każdym razem, gdy zaglądał do wnętrza, klął siarczyście, ale nie było złości w jego głosie lecz radość. Dotarł wreszcie do ostatniego, zaklął jeszcze raz, po czym odwróciwszy się, objął wzrokiem kilkadziesiąt obejrzanych przez siebie kapsuł. Było ich tyle, że będzie mógł je sprzedać każdemu chętnemu na posiadanie mumii kosmity. Mężczyzna czuł wzbierającą w nim radość, to było jak sen, sen o bogactwie i sławie wielkiego odkrywcy. Zastanawiał się, co jeszcze może tu znaleźć, jakie artefakty, wynalazki i bogactwa może zawierać ten okręt? Uradowany pomaszerował dalej, do tej pory szło jak po maśle, drzwi same się przed nim otwierały jakby zapraszając go do eksploracji. Aleksiej czuł się jak w supermarkecie, brakowało mu tylko wózka, do którego mógłby pakować zakupy. 
– No, otwierajcie się – przemówił do wrót, przed którymi stał, ale mimo rozkazu pozostały zamknięte. Mężczyzna cofnął się kilka kroków i podszedł do drzwi ponownie, miał nadzieję, że to tylko wina czujnika ruchu. Może za szybko podszedł i ten nie zdążył go zarejestrować? Niestety nie podziałało. Cofnął się, drzwi były gładkie, stalowe, beż żadnych udziwnień, wzorów czy innego badziewia, którym Hollywood karmi młode, żądne science fiction umysły. Prostota, wszędzie panowała prostota i minimalizm formy – tylko to, co niezbędne.
Odrętwienie mijało stopniowo, najpierw twarz, potem ręce, a na końcu nogi. Gdy mógł już zacisnąć pięści począł robić to bezustannie, rozgrzewając przynajmniej te mięśnie, które były odpowiedzialne za zaciskanie palców. Zimno i głód były odczuciami tak odległymi, że aż surrealistycznymi. Nie pamiętał już, jak to jest czuć cokolwiek. Z trudem uniósł się na łokciu, zamazany świat zawirował tak mocno, że musiał znowu się położyć.  

– Mogliśmy zabrać broń – szepnął idący na końcu grupy marynarz, wyjąwszy ustnik, by móc to zrobić. Cisza go przerażała, ale i tak bał się ją zakłócić dźwiękiem głośniejszym niż szept.
Wołodia odwrócił się i spojrzał wymownie na marynarza, miał wielką ochotę na odrobinę ironii: „pod wodę” cisnęło mu się na usta. Szli zwartą grupą, trasą, którą z pewnością podążał również Aleksiej. Zresztą, nie było innej drogi, boczne pomieszczenia, okazywały się zawsze ślepe, bez wyjścia, więc szli naprzód. Niczego nie oglądali i nie dotykali, blade światełka nie rozpraszały pełni mroku, Wołodia począł się zastanawiać, czy statek funkcjonuje w jakimś trybie awaryjnym, czy taki mrok panuje tu zawsze, a jeżeli tak, to jakie istoty mogły się w nim kryć.

– Kapitanie! Wywołują nas! – krzyknął bosman, wystawiwszy głowę przez okno na zewnątrz sterowni. Kapitan statku, czarnobrody Siergiej Snogov, stał na pokładzie i wpatrywał się w monstrualny obiekt unoszący się na wodzie.
– Kapitanie! – ponaglił go bosman. Snogov naciągnął czapkę na uszy, wyrzucił niedopałek papierosa za burtę i poszedł do sterowni.
– Kto, na Boga?! – ryknął na podwładnego.
– Oni – pierwszy wskazał na przeciwległe okno, za nim, na horyzoncie, majaczyła flotylla statków marynarki wojennej.
– Nasi? – zapytał kapitan.
– Nasi – potwierdził bosman.

Kapitan statku badawczego czuł się jak dziecko w gabinecie dyrektora, w którym wylądowało po wyjątkowo brzydkim kawale spłatanym nauczycielowi. 
– Jak pan mógł na to przystać? Przecież to czyste szaleństwo. Należało przede wszystkim zawiadomić władze. Zrobił pan to? – Wzrok komandora Rosyjskiej Marynarki Wojennej świdrował kapitana.
– Nie – wyburczał przesłuchiwany mężczyzna, siedział naprzeciw komandora w pomieszczeniu bez okien i zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie mu dane oglądać błękit nieba, a zważywszy na to, dlaczego znalazł się tym miejscu, mocno w to wątpił.
– Nie – komandor powtórzył za nim wyjątkowo spokojnym tonem. – I uważa pan, że postąpił mądrze, pozwalając niedoświadczonym ludziom zejść pod pokład tego... czegoś? Bez sprzętu, bez broni?
– Znali zagrożenie...
– To pana nie usprawiedliwia! W ogóle nie powinno was tu być, w tym rejonie panuje całkowity zakaz pływania.
– Wiedzieliście? – Snogov spojrzał uważnie w twarz rozmawiającego z nim człowieka, rysy komandora były ostre, a skóra na twarzy jakby naciągnięta przez wiatr, mężczyzna poprawił leżącą na stole obok czapkę i odchrząknąwszy, powiedział:
– Nie, nie wiedzieliśmy, że TO tu jest. Zresztą to nie pańska sprawa, powinien się pan cieszyć, że żyje. Zaraz pan i pańska załoga zostaniecie odeskortowani do najbliższego portu.
– A moi ludzie?
– Odnajdziemy ich, proszę się nie martwieć.

Aleksiej zaczynał wpadać w panikę, drzwi, którymi się tu dostał, też nie chciały się otworzyć, mimo że przechodził obok nich wiele razy, cofał się, podchodził i podskakiwał. Nie rozumiał, dlaczego przedtem zadziałały, a teraz pochwyciły go w pułapkę. W końcu zaczął myśleć, że może to nie czujniki ruchu otwierały przed nim kolejne przejścia, ale jakaś niepojęta,  żywa, kosmiczna siła. Mężczyzna zaczynał się dusić.

Zimno podłogi trochę go orzeźwiło, stąpał cicho, choć nie starał się ukryć swojej obecności, to był jego okręt, dowodził nim od lat. Prawie dwumetrowy Yautja przemierzył korytarz dzielący sekcję hibernacyjną załogi od mostka, komputer prześwietlił go i na podstawie unikalnych cech budowy wewnętrznej, udzielił mu prawa do wejścia. Yautja zażądał dostępu do wyników testów sprawności okrętu, które komputer wykonał tuż po restarcie. Wyniki sprawiły, że warknął niezadowolony. 

Coś przebiegło na granicy dostrzegalności.

Yautja odwrócił się błyskawicznie wraz z fotelem, w którym zasiadał. Przez chwilę mrużył oczy, próbując rozpoznać zamazany kształt, zamrugał kilkakrotnie i obraz zniknął. Yutja znowu warknął, coś było nie tak. Znowu spojrzał na monitor, w sekcji więziennej komputer wskazywał ruch, dziwne zważywszy na to, że raport mówił o tym, że wszyscy więźniowie zostali odłączeni. Nie przypominał sobie, by kazał wdrożyć taki protokół, dlaczego więc ktoś odłączył więźniów od systemu podtrzymującego życie? Nie wiedział. 
Podniósł się, podszedł do podręcznej szafki i wydobył z niej broń: niewielki ręczny miotacz i długi nóż. To, co znajdowało się w statku, mogło być niebezpieczne, ale skanery wskazywały, że nie było uzbrojone, przynajmniej nie tak, by stanowić dla niego zagrożenie. Dlatego uznał, że nie ma sensu udawać się do zbrojowni. 

Grupa ratunkowa była coraz bliżej uwięzionego Aleksieja, chociaż nikt z jej członków nie zdawał sobie z tego sprawy, tak jak nie zdawali sobie sprawy z tego, co działo się na zewnątrz. Nieubłaganie zbliżali się do zamkniętych wrót.

Szedł pewnie, zaciskając dłoń na broni, kolejne grodzie otwierały się przed nim i zamykały, gdy przekroczył ich próg. Stalowa konstrukcja statku nie tłumiła odgłosu jego kroków, pomimo że szedł boso, dudniły, odbijając się echem od ścian. Ostatnia brama rozsunęła się cicho i ujrzał wrota do sekcji więziennej.

Aleksiej przyłożył rozpalone czoło do chłodnej stali, zdawało mu się, że słyszy kroki, powolne, ale systematycznie zbliżające się w jego stronę. Odsunął się kilka kroków, potem jeszcze kilka, a gdy zaczął rozważać, gdzie mógłby się ukryć, wrota otworzyły się i stanęła przed niem jedna z tych istot, których szczątki znalazł w tym pomieszczeniu. Obcy warknął niezadowolony, wyciągnął dłoń, w której trzymał coś, co wyglądało jak pistolet i wystrzelił. Kula błękitnego światła poszybowała gdzieś w górę, zdezorientowany Aleksiej rzucił się pędem do ucieczki, byle dalej, byle szybciej. Zapomniał, że z tyłu wyjście jest zamknięte. Był już prawie przed nim, gdy kolejna kula błękitnego światła przeleciała tuż obok niego i wypaliła sporą dziurę w podłodze. Zdezorientowany człowiek odskoczył na bok. Akwalung ciążył mu już od dawna, a teraz zdawał się ważyć tonę. Obcy stał na początku pomieszczenia i mierzył w sufit. 
– Aleks! – głos Wołodii był donośny i wyraźny, a mimo to nie wywołał u zawołanego mężczyzny żadnej reakcji. – Aleks, ty nieodpowiedzialny, egoistyczny, lekkomyślny... Co to jest? – Mężczyzna wskazał obcego. Wystrzał powstrzymał Aleksieja przed odpowiedzią, złapał brata za ramię i pociągnął w kierunku otwartych drzwi, w których prześwicie stał jeden z marynarzy. Biegli w miarę możliwości na tyle szybko, na ile pozwalały im ciężkie butle z tlenem. Aleks ledwo nadążał za resztą, był tu znacznie dłużej i mieszanka w jego akwalungu kończyła się. Wołodia dostrzegł, że brat zwolnił, zatrzymał grupę.
– Trochę przesadziłem – wysapał Aleks. – Przepraszam.
Wołodia sprawdził poziom tlenu w butli brata. Wyjął swój ustnik i podał mu go. 
– Kolejny raz muszę ratować ci tyłek.
Aleksiej nabrał powietrza.
– Ale tak jeszcze nie było – nieudolnie zażartował. 
Ruszyli dalej, co jakiś czas przekazując sobie ustnik.

Podejrzewał, że to, co go dręczyło, te dziwne zamazane kształty pojawiające się i znikające  nim zdążył im się przyjrzeć, były jakimś błędem na poziomie neuronowych przekaźników. Wiedział, że powinien się zbadać, lecz nie miał na to teraz czasu, musiał sprawdzić, którędy do statku dostały się te żałosne i słabe istoty. Zatrzymał się przed wyjściem, komputer znowu zeskanował jego ciało i drzwi natychmiast się otworzyły. Poszedł w ślad za uciekinierami.

Byli już prawie na miejscu, jeszcze tylko jedna komora dzieliła ich od  wyjścia. Wołodia podtrzymywał Aleksa, dzielił się z nim zawartością swojej butli i szedł za resztą zespołu. Zajęty swoim bratem, nie dostrzegł nagłego zatrzymania się grupy i rąk uniesionych do góry. 
– Na ziemię! –  usłyszał rozkaz, wydobywający się z głośnika. Mężczyźni przed nim uklęki, odsłaniając grupę uzbrojonych ludzi. Wołodia wodził wzrokiem po zielonych strojach płetwonurków, lekkich butlach i maskach, jakich jeszcze nie wiedział.
– Na ziemię! – powtórzył się rozkaz, tym razem poprzedzony szczękiem przeładowanego zamka karabinu. Wołodia puścił Aleksieja i obaj opadli na kolana. W tym momencie nikłe światło zgasło, zapanowała ciemność i przeraźliwa cisza. Przerwało ją dziwne klikanie, które Wołodii skojarzyło się z dźwiękiem, jaki mogły wydawać dinozaury. Potem na karabinach zabłysły latarki, a ciszę zakłócił huk wystrzałów. Błękitne światło krzyżowało się z jasnymi, przerywanymi błyskami, a ryk bestii zagłuszał ludzki krzyk. Wołodia pociągnął brata za ramię i wskazując mu jaśniejszą plamę wody, z której sączył się nikły blask słonecznego światła, począł pełznąć w tamtą stronę. Tuż obok upadło ciało pozbawione głowy, Wołodia dostrzegł to tylko dlatego, że upadło akurat w miejscu, na które padało światło latarki z karabinu. Mężczyzna poczuł jakby stalowa obręcz zaciskała mu się na piersi, nie mógł oddychać, panika udzieliła się wszystkim. Pełzli do wody tak szybko, jak tylko mogli, obijali kolana i łokcie o twardą podłogę, a gdy zimna toń zamknęła się nad nimi popłynęli ku światłu.

Strzelał, ciął i szarpał, aż granatowa podłoga pokryła się pomarańczową, jasną plamą z ciepłej i lepkiej krwi oraz ciałami ofiar. Oddychał szybko, zabił wszystkich, ale musiał się jeszcze upewnić, upewnić, że jego pobyt tutaj pozostanie tajemnicą. Zaczerpnął tchu i zanurzył się. Płynął szybko, nad sobą widział już powierzchnię. Wynurzył się pomału, nie jak ktoś, kto pragnie zaczerpnąć tchu, ale jak wodny drapieżnik wypatrujący ofiary. Wokół kłębiło się od ludzi, byli na pontonach, łodziach i w powietrzu w latających okrętach. Yautja zanurkował, miał tylko jedno wyjście – musiał wyrównać szanse, musiał się uzbroić, a potem zabić tylu, ilu zdoła.

Po czwarte - krew za krew

     Pakt o nieagresji miał być remedium na konflikt, który trwał już od stu lat i pochłonął setki ludzi i miliony dolarów Federacji Ziemskiej. Nikt z nas w niego nie wierzył, bo i czemu mielibyśmy wierzyć. Od dziecka wmawiano nam, że Myśliwi to wroga nam rasa i zagraża ziemskim interesom. Nikogo nie obchodziło, że zakładaliśmy kolonie na planetach odkrytych przez nich. Że tam, gdzie oni tylko polowali, my wycinaliśmy lasy, rozkopywaliśmy ziemię i zabieraliśmy wszystko, co dało się załadować na statki i wywieźć. Wojna z nimi trwała w najlepsze, kiedy kanały informacyjne obiegła wiadomość o rozejmie. Rządowi przekonywali nas, że tak będzie lepiej, bo podobno nasze działania nie przynosiły wymiernych skutków, a wojna zamierzonych korzyści. Chcieli pokoju, chcieli „sprawiedliwego” podziału odkrytych planet. Wiedzieliśmy, że coś takiego nie jest możliwe.
Federacja Ziemska powstała po incydencie na dawno odkrytej przez naszych naukowców planecie Glise. Rościliśmy sobie do niej prawo, bo nie mieliśmy pojęcia, że ONI istnieją. Kolonia przetrwała jeden glisezjański rok, potem oni wrócili, odkryli tam naszych i wymordowali ich, wszystkich jak leci – tak przynajmniej głosił oficjalny komunikat w tej sprawie. Jednak Internet pełen był płotek, które mówiły, że nie wszyscy zginęli, że ktoś ocalał. Słyszano o starym botaniku i o mężczyźnie, który podobno przeżył, bo się nie bronił. Bzdura totalna! Chodziły też plotki o dwóch ocalałych kobietach, które wbrew regulaminowi zaszły tam w ciążę i to podobno uratowało im życie. Internet huczał. Pełno było domysłów. 
Na jednej ze stron pewien stuknięty pastor twierdził, że utrzymuje stały kontakt z nową rasą. Pisał, że „aniołowie śmierci” – jak ich nazywał – kierują się w swoim postępowaniu dekalogiem, że mają kodeks, który określa ich postępowanie i to właśnie dlatego ci ludzie przeżyli. Nikt w to nie wierzył, poza grupą świrów kochających UFO i czekających, aż przylecą i ich zabiorą. Dobrze, że takich nie wpuszczano na statki. 
Federacja była niczym innym jak umową partnerstwa między największymi państwami. W jej skład wchodziły: Zjednoczone Państwo Ameryki Północnej, Sojusz Republik Latynoskich Ameryki Południowej, Chińska Republika Azjatycka, Radziecki Związek Ludów Słowiańskich, Scalone Królestwo Europejskie, Jedność Australii i Oceanii oraz Państwo Islamskie obejmujące swoim zasięgiem całą Afrykę, Półwysep Arabski, byłe Indie i ziemie aż po góry Hindukusz. Podobno od zawsze było wiadomo, że tylko zagrożenie z zewnątrz, byłoby zdolne scalić Ziemian, i tak się stało. Strach sprawił, że powstała Federacja, która bronić miała interesów Ludzi na odległych planetach. Tak mówi historia, tego nas uczono.

     Do oddziałów chroniących kolonistów trafiliśmy z Samoą i kilkoma innymi „ulepszonymi” ludźmi zaraz po Akademii. Od tamtej pory ciągle byliśmy w drodze. Obecnie naszym celem była właśnie Glise. Yaytja chcieli nas wykurzyć z tej planety, ale się przeliczyli. Swoją drogą tłumaczenie rządu, że nie wiedzieliśmy o tym, iż planeta jest już zajęta, jest co najmniej śmieszne, gdy niespełna trzydzieści kilometrów od naszej bazy znajduje się wysoka na kilkaset metrów piramida. No jasna cholera! Przecież to nie grzyb, który wyrasta po deszczu! Budowlę porastały pnącza i krzewy, ale i tak był to jedyny taki twór w okolicy. Sto lat działań wojennych a my nie wyszliśmy poza obręb bazy. Walka nigdy nie toczyła się w przestrzeni kosmicznej, oni preferowali bitwy naziemne, woleli patrzeć przeciwnikowi w twarz, bo czy mogło być inne wyjaśnienie tego, że nie atakowali naszych statków transportowych? Podstawa sztuki wojennej – odciąć dostęp do zasobów, była im chyba obca. Nasza flota też na początku nie była stworzona do walki, ale z czasem to się zmieniło. Obecnie Federacja miała dziesięć ogromnych lotniskowców, na których stacjonowało po siedem tysięcy ludzi z obsługi. Na pięciu pokładach parkowało po dwieście dronów, zdalnie sterowanych bojowych statków powietrznych. Obsługiwali je ludzie z lotniskowca. Cóż z tego, skoro nie mogliśmy namierzyć ich statków, nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy przybywały ich posiłki i czy w ogóle przybywały. 

*

     Po pięciu latach lotu wreszcie docieramy do planety, na której spędzić mamy dziesięć lat naszego kontraktu. Budzi mnie impuls wysłany z głównego komputera do czipa wszczepionego w mój układ nerwowy. Otwieram oczy, w kapsule wciąż jest ciemno. „Światło!” myślę, czip natychmiast przesyła informację do komputera, który inicjuje proces i drobne światełka ledowe zaczynają rozjaśniać mrok. Wbudowany w kapsułę skaner rozpoczyna prześwietlanie mojego ciała, dane trafiają do obsługi medycznej. Jeśli wszystko będzie w porządku, pozwolą mi opuścić kapsułę, jeśli nie, uśpią mnie z powrotem. Kapsuła rozszczelnia się, to znak, że mogę wyjść.
Na okręcie obowiązuje rozdzielność płciowa, nie przeszkadza mi to. Nie każdy był zadowolony, ale każdy, bez wyjątku, wiedział, na co się pisze. Tu na bzykanko trzeba mieć pozwolenie i przepustkę do pokoiku „rozpusty” – jedynego pomieszczenia bez monitoringu. 
      Wychodzę z kapsuły i, przeciskając się między zaspanymi ludźmi, idę do szafki z ubraniami, z jej wnętrza wydobyłam czystą bieliznę, wojskowy standard, żadnego szału. W takim miejscu nie ma indywidualnych pralek, wszystkich na statku obsługuje pralnia, dlatego każda rzecz ma wszytą metkę z imieniem, nazwiskiem i numerem identyfikacyjny właściciela. Biorę bieliznę i idę pod prysznic. Za każdym razem, gdy się kąpię, myślę o tym, że ktoś już wcześniej mył się w tej wodzie albo szorował nią pokład. System filtracji odzyskuje prawie dziewięćdziesiąt sześć procent wody, oczyszcza ją i wprowadza z powrotem do zamkniętego obiegu. 
    Wychodzę na korytarz, zewsząd otacza mnie grafenowa powłoka statku, szybko przemierzam te kilkanaście metrów dzielących mnie od prysznica. W środku panuje przyjemne ciepło i wysoka wilgotność powierza. Wchodzę do pierwszej wolnej kabiny. Boże, dobrze że chociaż w tym miejscu człowiek ma namiastkę prywatności. Nie przepadam za paradowaniem na golasa przed innymi, pewnie to z tego powodu, że nie mam się zbytnio czym pochwalić. Po szybkim, niezbyt gorącym prysznicu następuje moment suszenia. Niczym w myjni samochodowej silny podmuch ciepłego powierza zdmuchuje z człowieka całą wilgoć. Włosy mam zgolone prawie do samej skóry, więc nigdy nie muszę się martwić ich wyglądem. Nie zależy mi na tym, by się komukolwiek podobać.
     Idąc na odprawę, nie wyróżniam się niczym z grupy ludzi, pośród których się znajduję. Wszyscy mamy zielone, polowe mundury. Cywile noszą niezbyt wyszukane niebieskie kombinezony, w których wyglądają jak Smerfy po kuracji odchudzającej. Krążownik, którym tu przybyliśmy, nie należy do klasy A i nie jest wielotysięcznym lotniskowcem, to statek klasy C. Na tę cholerną planetę niewielu chciało przylecieć. Nasi nie odkryli tu wyjątkowo bogatych złóż minerałów ani innego gówna, które można by spieniężyć. Glise była niezwykła ze względu na swoje podobieństwo do Ziemi, miała taki sam skład atmosfery i gleby i była wprost wymarzonym miejscem do skolonizowania. Ale póki co, była terenem nieustającej walki.
     W pokoju odpraw siedzi około dwudziestu osób. Większość z nich stanowią cywile: lekarze, sanitariusze i kilku naukowców. Wszyscy przylecieli zasilić szeregi mieszkających tu na stałe. Okręty od klasy A do D – gigantyczne transportowce do przewozu złóż kopalnianych – nigdy nie lądują na planetach. Są zbyt duże, by można je było potem poderwać do lotu. Montowano je w przestrzeni kosmicznej, tam pracują i tam kończą swój żywot. Na powierzchnię planety mamy się dostać niewielkimi wahadłowcami. Rozmiar bazy uniemożliwia korzystanie z większego sprzętu. Darmah, bo tak nazywa się baza, ma trzy takie na stanie. Z pewnością będą musieli wykonać kilkanaście kursów by przewieźć to, co im przywieźliśmy.

   – Pani porucznik, czy pani mnie słucha? – Głos dowódcy wyrwa mnie z moich rozważań. Zerkam na kobietę, do której skierowane są te słowa.
  – Tak, może pan kontynuować, pułkowniku – odpowiada zagadnięta, przybierając poważną minę. Pułkownik Horhe Sanchez jest dobrze wyszkolonym i zaprawionym w boju żołnierzem. Przed odlotem świętował swoje pięćdziesiąte urodziny, a pięcioletnia hibernacja pozwoliła mu na przedłużenie tego stanu. Na śniadej skórze widać kilka zmarszczek i ciemne włosy na równi przeplatają się z siwymi, ale mimo to mężczyzna trzyma się dobrze i z pewnością może powalić niejednego młodego żołnierza. 
   – Bo miała pani minę, jakby chciała kogoś zamordować. Przypominam, że mamy zawieszenie broni. 
  – A oni o tym wiedzą? – odzywa się ktoś z sali. Zerkam w tamtą stronę. Niski, grupy mężczyzna o łysiejącej głowie i niepokojącym, zezowatym spojrzeniu kręci się na krześle i z uporem wpatruje się w pułkownika w oczekiwaniu na odpowiedź. Jak on się tu dostał? Przecież wszyscy musieli pozytywnie przejść testy zdrowotne, a on wygląda, jakby miał zaraz kitę odwalić. Mężczyzna wyciera spoconą twarz w rękaw niebieskiego kombinezonu. 
   – Wiedzą – upewnia go Sanchez. – Stąd polecicie prosto do bazy, więc nie będziecie mieli okazji spotkać żadnego z nich. Będą was eskortować drony. 
  – Te marne cztery maszyny, które tu macie? Niech mnie pan nie rozśmiesza. Jeśli będą chcieli nas zaatakować...
  – Jeśli będą chcieli was zaatakować... – przerywa grubasowi kapitan statku, który jest obecny na odprawie. – To nawet święty boże nie pomoże, jak mawiała moja babcia, panie...?
Grubas oblizuje wyschnięte usta. 
   – Franz – oznajmia w końcu. – Hans Benedykt Franz, jestem doktorem geologii i uczę na Uniwersytecie w Wiedniu. 
  – Panie Franz – zaczyna Sanchez głosem spokojnym jak jasna cholera, chociaż doskonale widać, że wkurzają go takie mądrale ładujące się z buciorami w jego kompetencje. – To rutynowy przelot. Wsiadacie tu do wahadłowca i wysiadacie na lotnisku w bazie. To wszystko. Jeśli to poprawi panu samopoczucie, to przydzielę panu do osobistej ochrony panią porucznik Samoę Butu – mówi i wymownie spogląda na wymienioną kobietę. Grubas wiedzie za jego wzrokiem i obleśnie się uśmiecha. 
    – No, jeśli czekolada będzie pilnować moich tyłów... – odpowiada, mrugając do niej przy tym. 
„Biała, tłusta świnia” myślę, mierząc go spojrzeniem i już mam odpowiedzieć, gdy głos pułkownika zmazuje ten obleśny uśmieszek z gęby doktorka. 
   – Pani porucznik jest przede wszystkim żołnierzem i tak proszę ją traktować, a wszelkie rasistowsko-seksistowskie przytyki, proszę zachować dla siebie. – Zapewne wkurzył go przytyk co do koloru jej skóry. Biali zawsze uważali się za lepszych od innych. A ona, owszem, może i jest czekoladką, ale gorzką.

Po oficjalnej odprawie pułkownik każe zostać nam jeszcze na chwilę. 
   – Liczę – mówi do Samoy – na pani pełen profesjonalizm.
  – Oczywiście, postaram się nie zabić tego dupka – odpowiada kobieta, rozśmieszając wszystkich, włącznie z pułkownikiem.
   – Pani porucznik, ja nie żartuję – mężczyzna stara się zachować pozory powagi. 
  – Ja też nie, panie pułkowniku, i zaręczam panu, że zrobiłabym to z wielką przyjemnością. – Uśmiecha się, wszyscy wiemy, że nic nie może im się stać, bo ci ludzie są kluczowi dla działania bazy Darmah. 

Później okazuje się, że poza mną, porucznik Butu i cywilami lecą z nami tylko piloci. Nic dziwnego, „jajogłowi” uważają nas za debili wymachujących tylko bronią i dlatego nikt nie chce z nimi lecieć, a ja nie mam wyboru. Odlot zaplanowano na dwunastą w południe, więc mamy jeszcze dużo czasu, żeby się spakować. 
Wiem, że pierwsze tygodnie tutaj są prawdziwą mordęgą dla nowoprzybyłych Ziemian, bo doba ma tu trzydzieści osiem godzin. Nikt nie jest w stanie funkcjonować tu normalnie. 

      Na miejscu zbiórki jestem jak zwykle za wcześnie, nie mam dużo bagażu, mój cały dobytek mieści się w jednej torbie. Czekając na przybycie cywili, zaczynam czytać dostępne dane na temat planety i wrogiej rasy Myśliwych. Posiadamy strzępki informacji o ich zachowaniach, języku i kulturze. Najwięcej wiedzy na ten temat dostarczyły właśnie piramidy, jednak najlepiej poznaliśmy ich uzbrojenie, tak przynajmniej twierdzili twórcy czytanego przeze mnie raportu. Zastanawiam się, jak doszło do podpisania porozumienia i jak to się stało, że oni na to przystali? Kto znał na tyle ich język i był na tyle odważny, by się z nimi porozumieć. A może oni sami chcieli tego paktu? O tym milczały wszystkie media. Zawieszenie broni było czasowe i, jak dowodziła tego nasza własna historia, bardzo kruche. 
Głośne rozmowy za moimi polecani odrywają mnie od lektury. Z planety nadlatują wahadłowce i wszyscy zgromadzeni z niepokojem wyglądają przez wizjery. Liczę ich, by się przekonać, czy są wszyscy. Ilość się zgadzała. Gdy na wahadłowiec zostały już załadowane rzeczy, które oprócz nas miał zabrać, dostajemy pozwolenie na wyjście na pokład. Rozsiadamy się wygodnie w fotelach, czeka nas nieprzyjemny start i kilkunastominutowy lot. Nagle czujemy, że magnetyczne zaczepy przywierają do kadłuba statku, chwilę później rozlega się alarm ostrzegający o tym, że grodzie zostaną uszczelnione, a całe powietrze wypompowane. Na ciało występuje mi gęsia skórka, czuję, jak podnoszą się włoski na rękach. Spód krążownika otwiera się. Gdyby przeprowadzić tę procedurę startową na Ziemi, po zwolnieniu zaczepów runęlibyśmy w dół, ale tu, w kosmosie, brak grawitacji sprawia, że wisimy w pozornym bezruchu. Pilot przy pomocy niewielkich silników manewrowych wyprowadza nas na zewnątrz. Zaczynamy podróż do innego świata. 
   – Mam nadzieję, że pilot nie zamierza tak trząść tą cholerną puszką przez cały lot? – Słyszę tuż za sobą jękliwy głos tego samego mężczyzny, który wyzywał Samoę od czekoladek. Przymykam oczy, mam nadzieję, że lot potrwa krótko. 
  – Te pasy są za ciasne a fotele za wąskie, to jawna dyskryminacja. Nie omieszkam zgłosić tego, gdzie trzeba – kontynuuje biadolenie obywatel Królestwa Europy. 
   – Och, zamknij się, pan, wreszcie! Ile można marudzić? Odkąd pana poznałem, narzeka pan i narzeka. – Nie wytrzymuje jeden z pasażerów. Zerkam do tyłu, by się przekonać, kto miał tyle odwagi albo czelności by przerwać marudzie. Tym bezczelnym typem okazuje się siwiejący już mężczyzna o wyraźnych rysach Hindusa. Biały zerka na niego z ukosa, ale już się nie odzywa. 
Wyglądam przez wizjer, na zewnątrz przemyka ledwo widoczny zarys eskortującego nas drona, zaraz potem całym statkiem mocno szarpie. Zaniepokojona Samoa wstaje i idzie do kabiny pilotów, podążam za nią. W środku jest mężczyzna i młoda kobieta. 
   – Co się stało? – pytam pilota o wyjątkowo bladej cerze i piegach na twarzy. Mężczyzna marszczy brwi, które mają dziwny, trochę rudy kolor. Domyślam się, że jego włosy muszą mieć równie ciekawy kolor, ale spod hełmu nie wystaje nawet kosmyk.
   – To przez Bułę, operatora jednego z dronów. Kretyn za blisko przeleciał. 
Spoglądam na oddalające się światła pozycyjne zdalnie sterowanego samolotu. 
   – Wahadłowiec do centrum, niech ktoś nakopie Bule to jego żółtego tyłka – słyszę jeszcze, wychodząc z kokpitu. Zbliżamy się do górnych granic atmosfery i muszę jak najszybciej zająć swoje miejsce. Zapinam pasy i zaciskam pięści, nie szczególnie przepadam za tym, co za chwilę ma się stać. Opór gazów atmosferycznych od razu wprawia statek w drżenie. Nagle coś mocno nami szarpie, rozlega się dźwięk wybuchu, ludzie zaczynają krzyczeć. Podrywam się z fotela i, przytrzymując się zagłówków, ostrożnie idę na przód. Dziób wahadłowca wyraźnie jest niżej. Spadamy, myślę. 
   – Co się stało!? – krzyczę głośno, bo zagłusza mnie wyjący alarm. 
  – Dron Buły w nas uderzył, straciliśmy sterowność, spadamy! – odpowiada mi młoda kobieta, w jej oczach dostrzegłam strach. 
   – Spróbuję posadzić maszynę jak najłagodniej, ale zważywszy na to, że tu wszędzie jest las, to może być niewykonalne. Proszę usiąść i zapiąć pasy! – Pilot nie podrywa wzroku od wskaźników. Kiwam głową, chcę odejść, ale zatrzymuje mnie głos kobiety. 
   – Spadamy na terytorium wroga, daleko od bazy. – To, co dostrzegam w jej oczach, nie jest już zwykłym strachem. Wracam do przedziału pasażerskiego, na twarzach ludzi widzę wyczekiwanie, otwieram usta, by przekazać im złe wieści, których i tak zapewne się domyślają, ale ubiega mnie pilot, informując przez interkom, żeby wszyscy przyjęli zalecaną w procedurach pozycję. Kulę się na swoim miejscu i mocno zaciskam pięści. Zdaje mi się, że to trawa wieki. 

      Ktoś szarpie mnie za ramię... ktoś coś krzyczy i klepie mnie po twarzy. Otwieram oczy i zamykam je z powrotem, światło ze świecących się lamp razi. Przełykam ślinę, w ustach czuję smak krwi, chyba mam przygryziony język. 

   – Czekoladko, na Boga, czekoladko, ocknij się. No, no już, oddychaj. – Głos profesora Franza dociera do mnie z oddali. Otwieram oczy, jakaś kobieta zaciska dłoń na moim ramieniu. Zerkam w bok na fotel, do którego przypięta jest Samoa. Franz stoi nad nią, jego mina wyrażała troskę. 
   – Co...? – Samoa nie może dojść do siebie.
   – Rozbiliśmy się. 
Odrywam wzrok od jego zmartwionej twarzy. Rozpinam pasy i z wysiłkiem podnoszę się z miejsca. Wahadłowiec leży na lewym boku i nie łatwo jest się przemieszczać. 
   – Niech pan wyprowadzi ocalałych! – krzyczę do profesora Franza. Już na pierwszy rzut oka widać, że wielu ludzi zginęło. Przełażę po fotelach od ciała do ciała i sprawdzałam, czy ktoś przeżył. Im bliżej kokpitu pilotów, tym widok jest bardziej makabryczny, przestaję nawet sprawdzać, nie ma sensu. Wchodzę do kokpitu, piloci nie żyją, rudowłosemu mężczyźnie urwało głowę, młodą kobietę konar drzewa przeszył na wylot i przyszpilił do fotela. Wychodzę stamtąd, po drodze pomagam kobiecie o siwych, kręconych włosach wynieść apteczki. Rannych układamy w bezpiecznej odległości od wraku. Kobieta, której pomagam z apteczkami, zajmuje się poważnie rannymi, jest lekarką. Młody mężczyzna o imieniu Govanni opatruje tych lżej rannych. Ja wracam na wahadłowiec po broń, wiem, że nie możemy tu długo zostać, jesteśmy na terytorium wroga. 

Przeżyło nas dziewięcioro, z czego trzy osoby są poważnie ranne i nie są w stanie same się poruszać, to nie wróży niczego dobrego. Radio w kokpicie jest uszkodzone, więc muszę skorzystać z drugiego, udaje mi się połączyć z bazą Darmah. Ku mojemu zaskoczeniu połączono mnie z samym dowódcą. 
   – Jak szybko przyśle nam pan pomoc? – pytam. Mężczyzna po drugiej stronie milczy, w końcu odchrząka i odpowiada. 
  – Nie mogę narażać moich ludzi, jesteście daleko na terytorium Myśliwych, jeśli wypuszczę zbrojny oddział za bramy bazy, wybiją ich, a potem was. Sami musicie tu dotrzeć, kierujcie się na wschód. 
  – Pan chyba żartuje! – Samoa wcina się w rozmowę, krzycząc. Chyba czuje się zdradzona, w końcu zawsze nam wmawiano, że nie porzucamy naszych. – Mam tu rannych, którzy nie są wstanie sami iść, a nawet gdyby byli, ci ludzie nie przywykli do długiego marszu. To cywile z zespołu badawczego, nie...
   – Nie macie innego wyjścia – przerywa jej dowódca bazy. 
  – Wpadną w panikę, jeśli im to powiem. A co z rannymi? Na Boga, nie możecie tak nas zostawić, nie możecie nas porzucić, poświęcić. Co z przysięgą?
   – Pani porucznik! Proszę nie panikować, musi ich pani poprowadzić. 
   – Na śmierć! Mamy się tu dać obedrzeć żywcem ze skóry?! 
Mam dość, rozumiem postępowanie dowódcy, rozumiem przesłanki, którymi się kieruje, ale podobnie jak Samoa, nie mogę się z nimi pogodzić. 
  – Nic wam nie będzie, jeśli zastosujecie się do moich wskazówek. Zabierzcie tylko potrzebne rzeczy, prowiant, wodę. Broń zostawcie...
  – Co! Mamy zostawić broń! Z całym szacunkiem jestem czarna, a nie głupia...
  – Jeśli macie mieć choć cień szansy, musicie zostawić całą broń w wahadłowcu, inaczej na pewno zginiecie.
  – I tak zginiemy – dorzucam swoje trzy grosze.
  – Oni nie zabijają bezbronnych – dowódca cedzi każde słowo, jak gdyby to miało nam ułatwić zrozumienie tego, co właśnie powiedział.
Zapada cisza. Nie możemy uwierzyć w to, co słyszymy. 
  – Jak to... nie zabijają bezbronnych? – pytam, wpatrując się we własne buty, na których jest krew. Potem podnoszę wzrok na porucznik Butu, jest równie zszokowana, co ja.
   – Mają takie prawo czy coś. 
   – Słyszałam pogłoski o tym, ale dowództwo...
   – Oni wiedzą o tym, ale nie chcą ujawniać. Zostawcie broń, nie macie wiele czasu, ruszajcie. Nie wiemy, co się dzieje z tymi, którzy trafili do niewoli. 

     Patrzę na ich zaskoczone twarze, nie chcą jej słuchać, protestują. Nie dziwię się, że nie mogą uwierzyć w to, że nikt nie przybędzie nam na pomoc. 
  – A co z rannymi? – pyta lekarka. – Potrzebują natychmiastowej pomocy, nie mogą iść, nie można ich nawet ruszać. Powinni przysłać tu śmigłowiec...
  – Takiego sprzętu nie ma już na wyposażeniu bazy. Były łatwym celem. Musimy iść. 
  – Oni umrą. – Kobieta wskazuje na trójkę ludzi, jedna osobą jest wciąż nieprzytomna.
  – Wiem. Nie możemy ich zabrać – odpowiada Samoa w pełni świadoma tego, co chce przekazać. 
Kobieta kiwa głową i cofa się, z obrzydzeniem patrząc na pistolet, który porucznik Butu ma w kaburze przy pasku. 
  – Nie może pani... – patrzy jej prosto w twarz. Lekarka z pewnością jest już po pięćdziesiątce, ale wciąż zachowała zgrabną figurę, a jej rysy zdradzają niezwykłą urodę, którą w młodość z pewnością przyciągała uwagę.
  – Nie, nie mogę – odpowiada Samoa. – Pani to zrobi...
  – Co!
  – Proszę im dać coś takiego, żeby zasnęli i już się nie obudzili. 
  – Nie mogę, to nie etyczne, przysięgałam pomagać potrzebującym – protestuje kobieta.
  – I to właśnie pani teraz zrobi. 
  – Powtarzam pani, że nie mogę. Jestem chrześcijanką...
  – A ja muzułmanką, ale to nie zmienia faktu, że nikt po nas nie przyleci. Nieść ich nie możemy, a musimy już stąd odejść. Jeżeli pozostaniemy tu dłużej, wszyscy zginiemy. Myślicie, że oni nie widzieli naszego upadku? Na pewno już tu idą. 
  – Ale przecież ich główne siły są po wschodniej stronie bazy, pilnują piramidy. – Odzywa się ten sam mężczyzna, który w samolocie zganił profesora Franza za zachowanie. Spoglądam na niego w milczeniu, a on cofa się trochę do tyłu, nogę ma w usztywnieniu. 
  – Złamana? – pytam, wskazując ruchem głowy jego nogę. 
  – A co, mnie też każecie uśpić jak psa?
Zatkało mnie, bo przecież nie chodziło nam o to, że tamci ludzie są zbędni, ale o to, by nie cierpieli bez potrzeby. Wiodę wzrokiem po ich twarzach. 
  – Jeśli chcecie stracić głowy, to wasza sprawa, ja idę – mówię i, odwróciwszy się, idę do wraku po prowiant i wodę. Na efekt moich słów nie muszę długo czekać. Zaledwie zdążam wydobyć plastikowe pojemniki, w których znajdują się zapasy właśnie na taką sytuację, a już słyszę za sobą odchrząkniecie. Profesor Franz z miną pokutnika stoi za mną.
  – Idziemy – mówi łamiącym się głosem. – Musicie nas zrozumieć. Nikt z nas nigdy nikogo nie zabił, a to jest morderstwo. 
  – Rozumiemy – odpowiadam za siebie i za Samoę, która jest gdzieś na zewnątrz wraku. – Więc proszę to traktować jak akt łaski – dodaję. 
Mężczyzna kiwa głową, ale chyba nie może tak o tym myśleć. 

     Wyruszamy jakiś czas później, idziemy w kompletnej ciszy. Złamana noga inżyniera Bashira nie ułatwiała nam marszu. Musimy często stawać, a lekarka w końcu zmuszona jest zaaplikować mu środek przeciwbólowy. Wahadłowiec został za nami, w duszy modlę się, byśmy przeszli niezauważeni. Nad nami widać tylko ogromne słońce, znacznie większe od ziemskiego. Jest gorąco i duszno, a rośliny rosną tak gęsto, że z ledwością możemy posuwać się na przód. Marzę o ostrej meczecie w dłoni i widoku dalszym niż krzak rosnący tuż przede mną. Las jest niesamowity, wszystko tu jest duże i soczyście zielone. To, co uschło, opadło, zginęło lub zdechło szybko zostaje rozłożone i wprowadzone z powrotem do obiegu materii. Ten świat żyje, nigdy nie zwalnia i nie zasypia snem zimowym. Idę przodem, przedzieram się przez liście i gałęzie, mam już potargane rękawy w mundurze i poranioną twarz od ostrych kolców. Tu nawet nie ma gdzie usiąść, wszędzie tylko wilgotna ziemia i gnijące resztki. 
  – Musimy się zatrzymać – słyszę jej głos w słuchawce, tylko my mamy ze sobą łączność radiową, tylko my przeszliśmy szkolenie z przetrwania w takich warunkach. 
  – Poszukam jakiegoś miejsca – odpowiadam i kucam z nadzieją, że uda mi się coś dojrzeć, ale roślinność jest zbyt gęsta. 
  – Nie ma szans – informuję ją – musimy iść dalej. 
  – Oni nie mają już sił, musimy się zatrzymać. 
Klnę w myślach, nie chcę by wiedziała, co o tym wszystkim sądzę. 
  – Zostańcie tu, zatoczę małe koło, może coś znajdę. – Oddzielam się od grupy i idę w las. Długi kij pomaga mi w przedzieraniu się. „Cholerne robactwo” myślę, wydmuchując jakieś dziwactwo z nosa. Kijem pomagam sobie w rozgarnianiu ogromnych liści. Nagle staję jak słup, za żywym parawanem otwiera się przede mną niewielka polana, a w zasadzie prześwit w podszycie lasu spowodowany tym, że na ziemi ktoś ułożył okrąg z dużych, ciosanych bloków skalnych. Na środku w kształcie ślimaczej muszli znajduje się kratownica. Całość przywodzi mi na myśl studzienkę kanalizacyjną w starej części miasta, z którego pochodzę. Nie wiem co, ale mam dziwne wrażenie, że coś tu nie pasuje. Rozglądam się jeszcze raz wokoło, las szumi, zwierzęta się nawołują, wszystko zdaje się być normalne, a jednak czuję, że nie jest. 
  – Masz coś? – Głos w słuchawce wyrywa mnie z zadumy, jest niecierpliwy, wręcz rozkazujący. 
  – Tak – odpowiadam. – Już po was wracam. 

Jakiś czas później wyprowadzam ich z gęstwiny wprost na kamienną polankę. Chyba czują to co ja, bo zatrzymują się na skraju, jakby bali się przekroczyć jej twardą granicę. 
  – Miło, że jest posprzątane – słyszę sarkastyczny komentarz Bashira. No tak! Już wiem, co nie dawało mi spokoju. Wszystko, poza okręgiem, porośnięte jest roślinnością. W takim miejscu zielsko powinno wyłazić z każdej szczeliny między skałami, a tu nie było po nim śladu. W końcu granicę przekracza wciąż ładna siwowłosa pani doktor. Za nią podążają inni, siadają jak popadnie, widać, że są wyczerpani. Niektórzy kładą się na gołej skale. 
  – O, ale grzeje – słyszę komentarz jednego z ocalałych. 
 – Faktycznie, są nienaturalnie ciepłe – dodaje profesor Frantz. Podchodzę, zdejmuję rękawicę i przykładam dłoń. Skała jest znacznie cieplejsza od otoczenia, to pewnie dlatego nic na niej nie rośnie. Gruby, niski profesorek z wysiłkiem podnosi się z miejsca i człapie w stronę kratownicy na środku. 
  – Ma ktoś może latarkę?! – krzyczy. Samoa stoi zamyślona poza obrębem kamiennego koła i rozgląda się po koronach drzew, jakby czegoś szukała. 
  – Tak, ja mam – odpowiadam Frantzowi i podchodzę do niego z latarką w dłoni. Mężczyzna patrzy na mnie z dziwnym zażenowaniem, dla nich – „ludzi normalnych” – tacy jak ja stworzeni na bazie kodu XNA* są czymś dziwnym, czymś nienaturalnym. Ludzie wiedzą, że jesteśmy od nich wytrzymalsi, silniejsi, zdrowsi i przede wszystkim w porównaniu z nimi – długowieczni. 
Klękam obok i podaję mu przedmiot. Mężczyzna włącza sprzęt i próbuje zajrzeć w głąb szybu zabezpieczonego ślimaczą kratownicą. 
  – Nie widać dna – mówi jakby sam do siebie. – Ciekawe dokąd prowadzi ten szyb?
  – Może to rodzaj szybu wentylacyjnego – odzywa się jasnowłosy mężczyzna o wyjątkowo bladej karnacji i twarzy pokrytej piegami. 
  – Jeśli tak, to oznaczałoby, że pod powierzchnią znajduje się jakiś ich kompleks – odpowiada Franz. 
 – A kto powiedział, że tak nie jest – podejmuje temat mężczyzna z piegami. Przysłuchuję się ich rozmowie, gdy nagle na ramieniu czuję dotyk czyichś palców. Zerkam ukradkiem, są czarne i przypominają raczej kołki niż palce kobiety. Ich właściciela wywołuje mnie ruchem głowy na bok. Oddalamy się kawałek od coraz żywiej dyskutującej grupy ludzi. Patrzę w twarz Samoy, dostrzegam napięcie. 
  – Chyba jesteśmy śledzeni – mówi szeptem, tak by nikt nas nie usłyszał. Mimowolnie unoszę wzrok i rozglądam się po leśnej gęstwinie za nią. 
  – Po twojej lewej, na dziesiątej, drzewo o jasnej korze, gruby konar pięć mętów nad ziemią. – Podążam wzrokiem za jej wskazówkami i widzę. Dokładnie w miejscu, które opisała, światło dziwnie się załamuje, niby niczego tam nie ma, ale ja wiem. Nagle z tamtego miejsca wystrzela promień czerwonego światła i pada wprost na głowę Samoy. Rzucam się na nią i obalam na ziemię nim dociera do niej błękitny pocisk z plazmy. Czerwone światełko znowu namierza Samoę, kobieta patrzy w jego kierunku, ale nie doczekuje się strzału, zamiast tego słychać tylko trzask łamanych gałązek i głuche uderzenie o ziemię, gdy właściciel światełka zeskakuje z drzewa. Rozglądam się za jakąś bronią, za czymkolwiek, czego można użyć do zranienia – ostro zakończonej gałęzi, kamienia, czegokolwiek. Niewidzialną postać zaczynają spowijać elektryczne rozbłyski. Na naszych oczach, jakby z zaświatów, pojawia się Myśliwy. Jest wzrostu wysokiego człowieka, ma szarą skórę ciemniejszą na bokach ciała i jaśniejsza na brzuchu, który widoczny jest spod skąpej, niepełnej zbroi. Twarz Myśliwego ukryta jest pod maską, jej „oczy” rozbłyskują za każdym razem, gdy Myśliwy patrzy na któregoś z nas. Jego wzrok znowu zatrzymuje się na czarnoskórej kobiecie. Obcy zaciska pięść i ze stalowego pancerza na przedramieniu prawej ręki wysuwają się długie podwójne ostrza. Myśliwy zaczyna iść w kierunku Samoy, nie rozumiem, czego od niej chce. On przyspiesza, unosząc jednocześnie dłoń, by zadać cios, a ona wydobywa spod kamizelki rugera i kiedy Obcy znajduje się już blisko niej, ciska nim daleko w krzaki. Myśliwy zatrzymuje się tuż przed nią z ręką uniesioną, wygląda, jak gdyby ktoś włączył mu stop klatkę. Z jego gardła wydobywa się ciche klikanie. Wszyscy jesteśmy w szoku, gdy tak porostu odwraca się i odchodzi, zostawiając nas samych. 

     Siedzimy w ciszy i wypatrujemy się w las, przeczucie, że on wciąż gdzieś tam jest, nie opuszcza nas ani na chwilę. Wszyscy patrzą na Samoę z wyrzutem, sama mówiła, że nie możemy zabrać broni, naraziła wszystkich. Rozumiem ją, poza Myśliwymi są tu jeszcze inne, niebezpieczne istoty. Dosiadam się do niej, nie chcę, by myślała, że i ja potępiam jej czyn. 
  – On tam jest – mówi, nie ukrywając już tego faktu przed cywilami. 
  – Wiem – odpowiadam, przeczesując wzrokiem teren. 
  – Obserwuje nas.
 – W końcu to ich ziemia – odpowiadam. Samoa patrzy na swoje dłonie, wewnątrz skórę ma jaśniejszą. Na jej twarzy widać zmęczenie, ale nie to fizyczne, które sprawia, że z radością przykładamy głowę do poduszki, tylko to psychiczne, które nie pozwala nam zasnąć. 
  – Oszukali nas. Przez cały ten czas nas oszukiwali. 
  – Ale robili to w naszym interesie.
 – Doprawdy! W naszym? Wysyłają nas w miejsca, które nie są nam potrzebne. To w ich interesie tu jesteśmy. Naprawdę wierzysz, że siedzielibyśmy na tej planecie, gdyby nie było tu czegoś, na czym im zależy? Czegoś, na czym mogą zarobić?! – Samoa ze zdenerwowania nie panuje już nad sobą, to jej się wcześniej nie zdarzało. 
Nie zgadzam się z nią, ale nie mówię jej tego. Walczę po stronie Ziemi, po stronie ludzi i będę walczyć o każdy skrawek ziemi i każdą planetę, bo nasz rozrastający się gatunek potrzebuje przestrzeni do życia. Jeśli musi ucierpieć na tym jakaś inna, słabiej rozwinięta cywilizacja, to trudno. Przetrwają najsilniejsi i to musimy być my. Te dzikusy, Myśliwi, kierują się kodeksem, który nigdy nie zapewni im zwycięstwa... 
Nagle Samoa wstaje. 
  – Ruszamy! – rozkazuje. – Droga daleka. 
Ludzie podnoszą się z wysiłkiem, stękają i sapią, gdyby tylko wiedzieli, jak krótką drogę przebyliśmy...

     Idziemy, to marsz po życie. Tym razem to ja zamykam pochód. Nie tylko moje poprawione genetycznie zmysły, ale również neurostymulujący hełm sprawiają, że nic nie umyła mojej uwadze. Czasami zastanawiam się, jak to jest być normalnym człowiekiem? Wydają się być głusi i ślepi na otaczający ich świat. Nie czują tych wszystkich zapachów, którymi powietrze jest przesiąknięte. 
Przystaję na moment, bo idący przede mną mężczyzna musi związać sobie but. Jego przywiązanie do tradycyjnego ubioru jest śmieszne i nielogiczne, w nowych nie dość, że nie trzeba niczego wiązać, to jeszcze są dużo lżejsze, wytrzymalsze i utrzymują stałą temperaturę, przez co nigdy się nie marznie i nigdy nie jest gorąco. Zawiązawszy sznurowadła, spogląda na mnie z uśmiechem, ale dostrzegłszy wyraz mojej twarzy, odwraca się i ponawia marsz, mrucząc wyzwiska pod moim adresem. On odchodzi za resztą, a ja stoję jeszcze przez monet. Za sobą słyszę dźwięk inny od reszty, czuję, że jeżą mi się włosy na głowie, a małżowiny uszne jakby próbowały poruszyć się, by uchwycić ten dźwięk – to bardzo dziwne uczucie. Świadomie rozkładam ręce szeroko i unoszę je na wysokość głowy, by pokazać, że są puste. Powoli odwracam się. Stoi tam, jakieś pięć metrów za mną, na wydeptanej przez nas ścieżce. Nic nie robi, porostu stoi i przygląda się. W końcu wydaje z siebie kilka tych dziwnych dźwięków, odwraca się i odchodzi. Jego skóra szybko zlewa się z otoczeniem, „prawdziwy drapieżnik” myślę. 
Przed zmierzchem robimy jeszcze kilka przystanków na odpoczynek, marsz przez dżunglę jest trudny i wyczerpujący. Przed wieczorem z niemałą ulgą odkrywamy, że las zaczyna się przerzedzać; drzewa nie rosną już tak gęsto, są wyższe, a podszyt niższy i znacznie rzadszy. 
  – Tu ziemia musi mieć zupełnie inny skład niż tam, gdzie się rozbiliśmy. – Słyszę głośną wypowiedź profesora Frantza. 
  – Tak, spójrzcie na drzewa, są inne niż tamte, rosną rzadziej i przypominają trochę ziemskie cyprysy i sosny. – Podejmuje temat Bashir. Nawet jego złamana noga nie przeszkadza mu w zachwycaniu się tutejsza flotą. Wciągam głęboko powietrze. 
  – Pachnie żywicą – mówię ni do nich, ni do siebie.
  – Zatrzymany się tu na noc, trzeba przygotować obóz, chyba będzie padać – Samoa przerywa tę krótką chwilę zapomnienia.
     Rozbijamy prowizoryczny namiot; cienki, syntetyczny materiał rozpinany miedzy drzewami. Nikt nie ma ochoty spać na deszczu. Spód wyściełamy gałązkami, uwierają, ale lepsze to niż nic. Deszcz zaczyna padać tuż po zmroku, pierwsza warta przypada mnie, siedzę i wsłuchuję się w uderzające o materiał krople. Deszcz pada coraz mocniej, lecz ludzie są tak zmęczeni, że nie przeszkadza im ten szum. Wzrokiem szukam myśliwego, wiem, że gdzieś tam jest. Zastanawiam się, czy przeszkadza mu deszcz i dochodzę do wniosku, że tak naprawdę guzik mnie to obchodzi. 
O północy budzę Samoę, teraz moja kolej na odpoczynek, wszystko cichnie. 
    Rano budzi mnie niesamowicie głośne ćwierkanie, świt przyszedł zbyt szybko, wciąż chce mi się spać. Ludzie nie są rozmowni, w ciszy zjadamy suchy prowiant i popijamy wodą. Deszcz wciąż pada, Samoa chce iść dalej, ale oni nie są chętni, bo w deszczu to żadna przyjemność. Co gorsza, Bashir dostał gorączki i kompletnie opadł z sił. Samoa każe mi zrobić dla niego indiańskie nosze, będziemy go ciągnąć na zmianę. Wyruszamy, ale szybko okazuje się, że marsz w takich warunkach jest po prostu nie możliwy. Przemoknięci znowu rozbijamy obóz, ale tym razem to jest znacznie trudniejsze. Ręce drżą mi z zima, aż nie mogę uwierzyć, że w tak gorącym klimacie deszcz może być tak przejmująco zimy. Samoa podejmuje decyzję o dłuższym postoju, więc musimy rozwiesić namioty hamaki. Przywiązuję ten należący do siwej pani doktor. Uśmiecha się w podziękowaniu, więc pomagam jej jeszcze wspiąć się do środka. Zamykam go szczelnie, po chwili słyszę cichą pracę nagrzewnicy wmontowanej w każdy hamak. Włażę do swojego, Samoa zapowiedziała, że pierwsza stanie na warcie. Robi się ciepło. 
     Ktoś mnie szarpie, ale nie mogę się wybudzić. Słyszę głosy docierające do mnie z zewnątrz, lecz nie jestem w stanie unieść powiek. Wreszcie odzyskuję władze nad ciałem. Deszcz nie pada, temperatura znowu wzrosła, w powietrzu czuć ozon i żywicę.
    – Idziemy – mówi krótko porucznik Butu. Nie rozumiem.
   – Jak to „idziemy”? Miałaś mnie obudzić na zmianę warty – protestuję, chociaż wiem, że ona podjęła już decyzję. 
Zbieramy się. Sprawdzam zapasy i wydaję każdemu porcję prowiantu. Wcześniej, nim zwinęliśmy hamaki, zlaliśmy zgromadzoną w specjalnych pojemnikach wodę do butelek. Teoretycznie jest czysta, ale do każdej butelki wrzucam jeszcze tabletkę uzdatniacza. 
      Idziemy wolno bo spowalniają nas nosze, mam ochotę zostawić Bashira zwierzętom i iść dalej. Ludzie rozmawiają ze sobą coraz mniej, jakby popadli w stan jakiejś katatonii. Pewnie dotarło do nich, że możemy nie wyjść z tego cało. Przed południem planujemy zrobić dłuższy postój, ale już po godzinie marszu musimy się zatrzymać, bo Bashirowi się pogarsza. Przyglądam się poczynaniom lekarki, ale i tak uważam, że bardziej humanitarnie byłoby inżynierka po prostu dobić. Zerkam na Samoę, czarnoskóra kobieta spogląda w skupieniu w kierunku, z którego przyszliśmy. Nie dostrzegam tam tego, co ona próbuje wypatrzeć, ale wiem, tak jak ona, że szkaradny Myśliwy ukrywa się gdzieś w lesie. Po prawej słyszę trzask łamanych gałęzi, drzewo przed nami dosłownie eksploduje w miliony drzazg, przerażeni ludzie padają na ziemię, ja również. W nosie czuję swąd spalenizny, a huk wybuchu wciąż odbija się echem w mojej głowie. Przez niego przedziera się nieludzki krzyk przerażenia, podnoszę głowę i widzę profesora Franza zawieszonego w powietrzu. Mężczyzna wierzga nogami, w końcu podejmuje desperacki krok i wymierza solidnego kopniaka niewidocznemu agresorowi. To skutkuje jedynie tym, że ciało profesora odbija się od najbliższego drzewa i upada na ziemię w wyjątkowo nienaturalnej pozycji. Nie możemy nic zrobić, nie mamy broni. Nerwowo szukam wzrokiem tego ledwo widzialnego załamania światła, które towarzyszy kamuflażowi myśliwych. Tuż obok siebie słyszę dźwięk łamanej gałązki i dostrzegam, jak patyk leżący obok mnie rozpada się na części. Potem coś chwyta mnie za kark i ciągnie brutalnie do góry. „To nie fair”, myślę, patrząc w pustkę. Na ślepo wprowadzam cios, ale trafiam w coś twardego, czuję jak ból z palców rozchodzi się po ręce. Bydlak ryczy, łapie mnie za ubranie na piesi i unosi wysoko. „Kurwa, ile on ma wzrostu?”. Przemyka mi jeszcze przez myśl, nim bestia ciśnie mną o ziemię albo drzewo. Docierają do mnie krzyki i płacz, chwytam dupka za to, co ma na przedramieniu i zaciskam mocno palce. „Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo”. Myśliwy usiłuje mną cisnąć, ale zamiast tego jego ręka opada pod moim ciężarem. Dotykam stopami ziemi, odbijam się i wciąż podtrzymując się jego ramienia zakładam mu blok na ramię i szyję. Używając prostej techniki obezwładniania, ku mojej radości, obalam go na ziemię. Bydlak ryczy wściekle, więc zwiększam nacisk, nawet taki olbrzym nie oszuka tego, że są bardzo podobni do nas. Nagle zdaje sobię sprawę, że mamy patową sytuację. Jeśli go puszczę, z pewnością zabije mnie i resztę ludzi, jeśli zwiększę nacisk jeszcze trochę, wyłamię mu rękę, ale to go nie zabije. Potrzebna mi pomoc. Jakby na tę myśl ktoś mocno chwyta mnie za kark, czuję, że coś twardego przebija mi skórę na szyi tuż przy aorcie. Puszczam rękę Myśliwego i momentalnie coś odciąga mnie na bok, by po chwili puścić moją szyję i pozwolić mi opaść na runo leśne. Nade mną pochyla się ten sam wojownik, którego spotkaliśmy na kamiennej polance. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie ma maski, patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma i mogę przysiąc, że jest mną zafascynowany. Nagle rozpościera szczęki, prostuje się i odchodzi do swojego pobratymca. Tamten odtrąca go wściekle, teraz widzę, że jest znacznie większy i masywniejszy od naszego „przyjaciela”. Szary, nasz cichy przyjaciel, zastępuje zielonoczerwonemu olbrzymi drogę, wygląda to tak, jakby chciał mu przemówić do rozsądku. Wielki warczy tylko wściekle, podczas gdy Szary wydaje z siebie serię krótkich kliknięć, mlaśnięć i pomruków. Nawiązuje się między nimi chyba coś na kształt rozmowy, przedziwny język wypełnia las. Samoa pomaga mi się podnieść, ubranie na plecach przeszło już krwią i lepi mi się do pleców. Nagle zielony olbrzym uderza z pięści w twarz Szarego, który zatacza się ogłuszony do tyłu i upada na ziemię. Wielki bydlak idzie w naszym kierunku, wiem, że zaraz zginę, mam tylko nadzieję, że szybko. Szary podnosi się na nogi w chwili, w której szpony Zielonego przebijają mi tchawicę. Jest mi już wszystko jedno, poddaję się, krew spływa mi do płuc. W tej chwili Zielony puszcza mnie i opada na jedno kolano. Najwidoczniej Szary jest po naszej stronie, spluwa zielona krwią na trawę i znowu próbuje rozmawiać z olbrzymem, tamten go jednak nie słucha. Błyskawicznie podrywa się z klęczek i rzuca na Szarego, po czym zaczyna go bezlitośnie okładać pięściami. Szary chyba jeszcze nie doszedł do siebie po pierwszym ciosie, bo jego reakcje są opóźnione. W końcu Zielony wyciąga nóż, wiem, że gdy olbrzym zabije szarego zajmie się nami, bo najwyraźniej nie obchodzi go to, że nie mamy broni. Zaczynam odpływać, ale dostrzegam jeszcze Samoę z dużym kamieniem w dłoni, dostrzegam cios, który zadaje Zielonemu w głowę, dostrzegam jego reakcję i przerażenie kobiety z marnego efektu jej działania. Dostrzegam ogromne łapy zaciskające się na jej szyi. To koniec dla nas wszystkich. Zamykam oczy, zapada cicha ciemność...

      Zaczynają w końcu docierać do mnie jakieś dźwięki, głosy są nade mną. Przeszkadzają mi, nie chcę jeszcze otwierać oczu, ale słyszę swój stopień wojskowy, a zaraz po nim nazwisko. Dlatego otwieram oczy, choć nie reagują one na światło zbyt dobrze. Nie jestem już w lesie, nie leżę na pokrytej gnijącym igliwiem ziemi, a światło nie pochodzi ze słońca, lecz z płaskich świetlówek podwieszonych pod sufitem. Rozglądam się, tuż obok widzę dwoje ludzi w białych kitlach, są nowoczesne, modne, ale nadal nie kojarzą mi się zbyt dobrze. W końcu nie jestem dzieckiem, więc nie będą się ze mną cackać. Omijam ich wzrokiem oraz monitory, przy których stoją i napotykam zmęczone spojrzenie Samoy. 
Myślę: 
   – Jesteśmy w bazie? – ku mojemu zaskoczeniu zdanie to rozlega się głośno, ale to nie jest mój głos. Próbuję przełknąć ślinę i nie mogę, podnoszę rękę, chcę dotknąć szyi. Samoa chwyta moją dłoń i ruchem głowy odwodzi mnie od tego. 
   – Jak się tu znaleźliśmy? – Syntetyczny głos nie brzmi najlepiej. 
   – Pieszo. Lekarka trochę cię pozszywała i jakoś się dowlekliśmy. 
   – To dobrze. – Zamykam oczy, chce mi się spać. Nagle przypominam sobie, co się stało. 
   – Jak udało nam się przeżyć? – pytam. – Przecież ten wielki, zielony, paskudny...
  – Zabił go ten mniejszy, co prawda przez przypadek, ale uratował nam życie. Chyba nie czuł się z tym najlepiej, bo uciekł. Chcesz spać?
   – Nie. Po prostu razi mnie światło... – milknę, cieszę się, że już po wszystkim. – Jak mnie tu donieśliście? – pytam, uświadomiwszy sobie, że musli mieć z tym nie lada kłopot. 
   – Dowódca bazy wysłał w końcu za nami nie uzbrojony oddział. Podobno nie mieli większych trudności ze znalezieniem nas. Na szczęście GPS działał poprawnie. 
   – Nie zaatakowano ich? 
   – Nie, bo nie mieli broni. 
   – Więc, kto tu jest powrotem?
   – Nie rozumiem?
 – Rozumiesz i zadajesz sobie to samo pytanie co ja. Czy gdyby nastąpiła odwrotna sytuacja, pozwolilibyśmy im przejść?
Milczała. 

      Kilka dni później pozwolono mi opuścić moduł medyczny, ale do powrotu do czynnej służby jest jeszcze daleko. Sprawa z lasu nie daje mi spokoju, zresztą chyba nie tylko mnie. Wszyscy uczestnicy tych wydarzeń są jacyś skwaszeni, a po pogrzebie Franza poszli się najzwyczajniej upić. Nawet tu kontrabanda działa w najlepsze mimo zakazów i kar. Ten przymusowy urlop zmusza mnie do przewartościowania moich poglądów. Nic już nie jest jasne i oczywiste. Nic nie jest pewne poza śmiercią, która wszystkich kiedyś dopadnie. 
     Dwa dni po pogrzebie o świcie rozległa się alarm. Wszyscy zajęli już wyznaczone im pozycje, gdy z głośników rozległa się rozkaz, że mamy wyjść na plac przed bazą. Plac jest tak naprawdę łąką porośniętą trawą. Zaraz na samym początku, zanim powstała baza, wykarczowano wszystkie drzewa i wyrównano teren, teraz – raz w tygodniu – zdalnie sterowany kombajn do trawy kosił wszystko, co wyrosło tuż nad ziemią. Dzięki temu łąka nie pokrywa się znowu lasem, a mieszkańcy bazy mają lepszą widoczność. Gdy bramy się otwierają, dostrzegamy widok, którego sensu nie jesteśmy w stanie jeszcze zrozumieć. Kilkanaście metrów za wrotami w równym, niczym wymierzonym od linijki, szpalerze stoją obcy wojownicy. Każdy odziany w zbroję, każdy zakuty w hełm, każdy z drewnianą pałką w dłoni.
     Zdziwieni przyglądamy się temu, głośno debatując nad tym, co się tak właściwie dzieje. Samoa pierwsza dostrzega naszego wydawcę, który stoi na końcu szpaleru i wygląda raczej kiepsko, nie ma zbroi jak reszta wojowników i wydaje się jakiś osowiały. Wszyscy zdrowi uczestnicy wypadku zbijają się w niewielką grupkę. 
   – Czy ktoś wie, o co chodzi? – dopytują się nawzajem.
Przez szpaler wojowników w naszym kierunku rusza jeden z Myśliwych. Idzie wyprostowany, dumny, bez maski jakby chciał, byśmy widzieli wyraz jego twarzy, na której mimo odmienności rysów maluje się pogarda. Gdy dociera na koniec szpaleru, zatrzymuje się, czeka. Dowódca bazy rozmawia z jakimś człowiekiem, po czym człowiek ów rusza w stronę Myśliwego. Staje na przeciw niego, tylko krótko zerknąwszy mu w oczy, bo jak nikt inny wie, że długi kontakt wzrokowy może zostać odczytany jak wyzwanie do walki. Myśliwy wydaje z siebie serię krótkich kliknięć i mlaśnięć, po czym z jego gardła płynie głos, którego nie powstydziłby się sam książę ciemności. Wiadomość nie jest długa, gdy kończy mówić, człowiek kiwa głową, a on odwraca się i odchodzi. Patrzymy w twarz tłumacza, który z pewnością nie para się tym zawodowo, a przynajmniej nie robi tego od zawsze. Jego kanciasta, oszpecona bliźnimi twarz i postura atlety dobitnie o tym świadczą, jest jednym z nas – żołnierzem. Jak i kiedy nauczył się ich języka pozostaje dla mnie tajemnicą. 
   – Świadkowie zabójstwa mają zostać, reszta, jeśli chce, może odejść – mówi w końcu głosem równie twardym co głos Myśliwego. Ludzie rozglądają się zaskoczeni, przestępują z nogi na nogę, a w powietrze unosi się szmer ich rozmów. Dowódca milczy, spoglądając ponuro gdzieś w dal, jak gdyby zupełnie nie interesowało go to, co się działo. 
   – Zabójca poniesie karę – kończy tłumacz i rusza w naszym kierunku. Zatrzymuje się tuż obok, spogląda każdemu w twarz, po czym krzywiąc się, dodaje. – To nic przyjemnego, nie patrzcie jeśli nie możecie, ale nie odchodźcie. 
Chce iść, Samoa łapie go za ramię, usta jej drżą, brwi ma ściągnięte. Mężczyzna kiwa twierdząco głową i odchodzi. 
   – To jak boży sąd nad czarownicą – słyszę swój własny, syntetyczny głos. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić. 
Polanę zalewa ryk z dziesiątek nieludzkich gardeł. Myśliwi ryczą jak opętani i uderzają pałkami w napierśniki. Hałas jest ogłuszający. Nasz wydawca unosi głowę i spogląda w niebo i mogę przysiąc, że się uśmiecha, że jest spokojny, pogodzony z losem. Wydaje z siebie ten sam przeraźliwy ryk co reszta i rusza przed siebie. Hałas pałek i gardeł ustaje, a na plecy biegnącego spada pierwszy cios, potem kolejny i kolejny, ale on się nie zatrzymuje. Każdy wojownik trzymający pałkę musi uderzyć przynajmniej raz, więc biją, a on już nie bieganie, tylko idzie, coraz wolniej, w naszą stronę. Nadgorliwy kamrat uderza go w twarz, łamiąc mu kły po lewej. Wydawca opada na jedno kolano, pluje zieloną krwią i chociaż ciosy wciąż spadają na jego plecy, podnosi się i rusza dalej. Ktoś znowu uderza go za mocno w głowę, powalając go tym samym na ziemię, z szeregu wychodzi wojownik, widać nie może się doczekać swojej kolejki. Podchodzi do leżącego, który usiłuje się podnieść, ale przewraca się jedynie na plecy. Mocny zamach, dźwięk uderzenia, trzask łamanej kości i krzyk bólu. Kto krzyczy? On, Samoa i ja, bo kobieta wbija mi długie paznokcie w dłoń. Nawet nie wiem, kiedy chwyciła mnie za rękę. Nadgorliwy znowu unosi pałkę, ale zostaje pochwycony i odciągnięty na bok, zadał już swój cios. Wydawca mimo cierpienia, złamanej szczęki i kości piszczelowej prawej nogi korzysta z krótkiej chwili zamieszkania, podnosi się i usiłuje kuśtykać na koniec szpaleru. Ci, którzy odciągnęli Nadgorliwego wracają na swoje miejsce, by zadać cios. Biją, ale niezbyt mocno. Pobity i ledwo trzymający się na nogach wojownik nieubłaganie prze do przychodu, jest już prawie na samym końcu szpaleru, pozostali już ostatni wojownicy. Wydawca spogląda na nich i jakby cała energia go opuszcza. Dwóch z nich wychodzi jednocześnie na przeciw niego, obaj biorą zamach, jeden celuje w ramię drugi w pierś. Dokładnie widać jak pod wpływem uderzenia kości zmieniają swoje położenie. Samoa krzycząc, usiłuje wytrwać się z mojego uścisku. Spoglądam na ludzi, są w szoku, niektórzy płaczą, inni odwracają wzrok. Ostatnie ciosy spadają na naszego wybawcę, gdy leży już na ziemi. Zapada cisza, wykonawcy sądu odstępują o krok, po czym na rozkaz jednocześnie odwracają się do nas plecami. Zmasakrowany wojownik ostatkiem sił próbuje przeczołgać się za linię, którą wyznaczają stopy stojących na końcu szeregu. Jego długie pazury wbijają się w darń, ale jest zbyt słaby, by się czołgać. 

Samoa uspokaja się, obok ktoś przeklina „pierdolonych barbarzyńców” i odchodzi. Ludzie idą w jego ślady, widowisko się skończyło, ale my stoimy w miejscu, bo czujemy, że nie możemy odejść, a przynajmniej ja tak czuję. 

Szpaler rusza, pozostawiając rannego i krwawiącego rodaka na ziemi. Spoglądam na Samoę, wyraz jej twarzy sprawia, że puszczam jej dłoń. Kobieta rusza do pobitego Myśliwego, a ja podążam za nią. Szybko przemierzamy te kilka dzielących nas metrów. Wspólnymi siłami odwracamy go na plecy, jest szpetny z natury, ale teraz wygląda jeszcze gorzej. Spoglądamy to na niego to na siebie. Samoa wyciąga dłoń w jego kierunku, ale cofa ją zaraz, spoglądając jednocześnie gdzieś w dal za mną. Odwracam się. W naszym kierunku idzie czterech wojowników, prowadzi ich ten, który przemawiał. Zatrzymują się, a my odchodzimy na bok. W ciszy przyglądamy się, jak zabierają ciało, ostrożnie ułożywszy je na noszach. Dostrzegam coś, co mnie zaciekawia – to znak, który znajduje się na czołowej części maski tego, który przyprowadził wojowników. Jest taki sam jak blizna na czole naszego wydawcy. Odchodzą, zostajemy sami na polanie przed bazą pośród niskiej trawy, która nigdy nie miała aż tak zielonego koloru.


* Kod XNA chyba będzie lepiej jeśli wkleję linka XNA, dlatego właśnie lubię S-F, bo jest już rzeczywistością, a nie fikcją.