Po czwarte - krew za krew

     Pakt o nieagresji miał być remedium na konflikt, który trwał już od stu lat i pochłonął setki ludzi i miliony dolarów Federacji Ziemskiej. Nikt z nas w niego nie wierzył, bo i czemu mielibyśmy wierzyć. Od dziecka wmawiano nam, że Myśliwi to wroga nam rasa i zagraża ziemskim interesom. Nikogo nie obchodziło, że zakładaliśmy kolonie na planetach odkrytych przez nich. Że tam, gdzie oni tylko polowali, my wycinaliśmy lasy, rozkopywaliśmy ziemię i zabieraliśmy wszystko, co dało się załadować na statki i wywieźć. Wojna z nimi trwała w najlepsze, kiedy kanały informacyjne obiegła wiadomość o rozejmie. Rządowi przekonywali nas, że tak będzie lepiej, bo podobno nasze działania nie przynosiły wymiernych skutków, a wojna zamierzonych korzyści. Chcieli pokoju, chcieli „sprawiedliwego” podziału odkrytych planet. Wiedzieliśmy, że coś takiego nie jest możliwe.
Federacja Ziemska powstała po incydencie na dawno odkrytej przez naszych naukowców planecie Glise. Rościliśmy sobie do niej prawo, bo nie mieliśmy pojęcia, że ONI istnieją. Kolonia przetrwała jeden glisezjański rok, potem oni wrócili, odkryli tam naszych i wymordowali ich, wszystkich jak leci – tak przynajmniej głosił oficjalny komunikat w tej sprawie. Jednak Internet pełen był płotek, które mówiły, że nie wszyscy zginęli, że ktoś ocalał. Słyszano o starym botaniku i o mężczyźnie, który podobno przeżył, bo się nie bronił. Bzdura totalna! Chodziły też plotki o dwóch ocalałych kobietach, które wbrew regulaminowi zaszły tam w ciążę i to podobno uratowało im życie. Internet huczał. Pełno było domysłów. 
Na jednej ze stron pewien stuknięty pastor twierdził, że utrzymuje stały kontakt z nową rasą. Pisał, że „aniołowie śmierci” – jak ich nazywał – kierują się w swoim postępowaniu dekalogiem, że mają kodeks, który określa ich postępowanie i to właśnie dlatego ci ludzie przeżyli. Nikt w to nie wierzył, poza grupą świrów kochających UFO i czekających, aż przylecą i ich zabiorą. Dobrze, że takich nie wpuszczano na statki. 
Federacja była niczym innym jak umową partnerstwa między największymi państwami. W jej skład wchodziły: Zjednoczone Państwo Ameryki Północnej, Sojusz Republik Latynoskich Ameryki Południowej, Chińska Republika Azjatycka, Radziecki Związek Ludów Słowiańskich, Scalone Królestwo Europejskie, Jedność Australii i Oceanii oraz Państwo Islamskie obejmujące swoim zasięgiem całą Afrykę, Półwysep Arabski, byłe Indie i ziemie aż po góry Hindukusz. Podobno od zawsze było wiadomo, że tylko zagrożenie z zewnątrz, byłoby zdolne scalić Ziemian, i tak się stało. Strach sprawił, że powstała Federacja, która bronić miała interesów Ludzi na odległych planetach. Tak mówi historia, tego nas uczono.

     Do oddziałów chroniących kolonistów trafiliśmy z Samoą i kilkoma innymi „ulepszonymi” ludźmi zaraz po Akademii. Od tamtej pory ciągle byliśmy w drodze. Obecnie naszym celem była właśnie Glise. Yaytja chcieli nas wykurzyć z tej planety, ale się przeliczyli. Swoją drogą tłumaczenie rządu, że nie wiedzieliśmy o tym, iż planeta jest już zajęta, jest co najmniej śmieszne, gdy niespełna trzydzieści kilometrów od naszej bazy znajduje się wysoka na kilkaset metrów piramida. No jasna cholera! Przecież to nie grzyb, który wyrasta po deszczu! Budowlę porastały pnącza i krzewy, ale i tak był to jedyny taki twór w okolicy. Sto lat działań wojennych a my nie wyszliśmy poza obręb bazy. Walka nigdy nie toczyła się w przestrzeni kosmicznej, oni preferowali bitwy naziemne, woleli patrzeć przeciwnikowi w twarz, bo czy mogło być inne wyjaśnienie tego, że nie atakowali naszych statków transportowych? Podstawa sztuki wojennej – odciąć dostęp do zasobów, była im chyba obca. Nasza flota też na początku nie była stworzona do walki, ale z czasem to się zmieniło. Obecnie Federacja miała dziesięć ogromnych lotniskowców, na których stacjonowało po siedem tysięcy ludzi z obsługi. Na pięciu pokładach parkowało po dwieście dronów, zdalnie sterowanych bojowych statków powietrznych. Obsługiwali je ludzie z lotniskowca. Cóż z tego, skoro nie mogliśmy namierzyć ich statków, nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy przybywały ich posiłki i czy w ogóle przybywały. 

*

     Po pięciu latach lotu wreszcie docieramy do planety, na której spędzić mamy dziesięć lat naszego kontraktu. Budzi mnie impuls wysłany z głównego komputera do czipa wszczepionego w mój układ nerwowy. Otwieram oczy, w kapsule wciąż jest ciemno. „Światło!” myślę, czip natychmiast przesyła informację do komputera, który inicjuje proces i drobne światełka ledowe zaczynają rozjaśniać mrok. Wbudowany w kapsułę skaner rozpoczyna prześwietlanie mojego ciała, dane trafiają do obsługi medycznej. Jeśli wszystko będzie w porządku, pozwolą mi opuścić kapsułę, jeśli nie, uśpią mnie z powrotem. Kapsuła rozszczelnia się, to znak, że mogę wyjść.
Na okręcie obowiązuje rozdzielność płciowa, nie przeszkadza mi to. Nie każdy był zadowolony, ale każdy, bez wyjątku, wiedział, na co się pisze. Tu na bzykanko trzeba mieć pozwolenie i przepustkę do pokoiku „rozpusty” – jedynego pomieszczenia bez monitoringu. 
      Wychodzę z kapsuły i, przeciskając się między zaspanymi ludźmi, idę do szafki z ubraniami, z jej wnętrza wydobyłam czystą bieliznę, wojskowy standard, żadnego szału. W takim miejscu nie ma indywidualnych pralek, wszystkich na statku obsługuje pralnia, dlatego każda rzecz ma wszytą metkę z imieniem, nazwiskiem i numerem identyfikacyjny właściciela. Biorę bieliznę i idę pod prysznic. Za każdym razem, gdy się kąpię, myślę o tym, że ktoś już wcześniej mył się w tej wodzie albo szorował nią pokład. System filtracji odzyskuje prawie dziewięćdziesiąt sześć procent wody, oczyszcza ją i wprowadza z powrotem do zamkniętego obiegu. 
    Wychodzę na korytarz, zewsząd otacza mnie grafenowa powłoka statku, szybko przemierzam te kilkanaście metrów dzielących mnie od prysznica. W środku panuje przyjemne ciepło i wysoka wilgotność powierza. Wchodzę do pierwszej wolnej kabiny. Boże, dobrze że chociaż w tym miejscu człowiek ma namiastkę prywatności. Nie przepadam za paradowaniem na golasa przed innymi, pewnie to z tego powodu, że nie mam się zbytnio czym pochwalić. Po szybkim, niezbyt gorącym prysznicu następuje moment suszenia. Niczym w myjni samochodowej silny podmuch ciepłego powierza zdmuchuje z człowieka całą wilgoć. Włosy mam zgolone prawie do samej skóry, więc nigdy nie muszę się martwić ich wyglądem. Nie zależy mi na tym, by się komukolwiek podobać.
     Idąc na odprawę, nie wyróżniam się niczym z grupy ludzi, pośród których się znajduję. Wszyscy mamy zielone, polowe mundury. Cywile noszą niezbyt wyszukane niebieskie kombinezony, w których wyglądają jak Smerfy po kuracji odchudzającej. Krążownik, którym tu przybyliśmy, nie należy do klasy A i nie jest wielotysięcznym lotniskowcem, to statek klasy C. Na tę cholerną planetę niewielu chciało przylecieć. Nasi nie odkryli tu wyjątkowo bogatych złóż minerałów ani innego gówna, które można by spieniężyć. Glise była niezwykła ze względu na swoje podobieństwo do Ziemi, miała taki sam skład atmosfery i gleby i była wprost wymarzonym miejscem do skolonizowania. Ale póki co, była terenem nieustającej walki.
     W pokoju odpraw siedzi około dwudziestu osób. Większość z nich stanowią cywile: lekarze, sanitariusze i kilku naukowców. Wszyscy przylecieli zasilić szeregi mieszkających tu na stałe. Okręty od klasy A do D – gigantyczne transportowce do przewozu złóż kopalnianych – nigdy nie lądują na planetach. Są zbyt duże, by można je było potem poderwać do lotu. Montowano je w przestrzeni kosmicznej, tam pracują i tam kończą swój żywot. Na powierzchnię planety mamy się dostać niewielkimi wahadłowcami. Rozmiar bazy uniemożliwia korzystanie z większego sprzętu. Darmah, bo tak nazywa się baza, ma trzy takie na stanie. Z pewnością będą musieli wykonać kilkanaście kursów by przewieźć to, co im przywieźliśmy.

   – Pani porucznik, czy pani mnie słucha? – Głos dowódcy wyrwa mnie z moich rozważań. Zerkam na kobietę, do której skierowane są te słowa.
  – Tak, może pan kontynuować, pułkowniku – odpowiada zagadnięta, przybierając poważną minę. Pułkownik Horhe Sanchez jest dobrze wyszkolonym i zaprawionym w boju żołnierzem. Przed odlotem świętował swoje pięćdziesiąte urodziny, a pięcioletnia hibernacja pozwoliła mu na przedłużenie tego stanu. Na śniadej skórze widać kilka zmarszczek i ciemne włosy na równi przeplatają się z siwymi, ale mimo to mężczyzna trzyma się dobrze i z pewnością może powalić niejednego młodego żołnierza. 
   – Bo miała pani minę, jakby chciała kogoś zamordować. Przypominam, że mamy zawieszenie broni. 
  – A oni o tym wiedzą? – odzywa się ktoś z sali. Zerkam w tamtą stronę. Niski, grupy mężczyzna o łysiejącej głowie i niepokojącym, zezowatym spojrzeniu kręci się na krześle i z uporem wpatruje się w pułkownika w oczekiwaniu na odpowiedź. Jak on się tu dostał? Przecież wszyscy musieli pozytywnie przejść testy zdrowotne, a on wygląda, jakby miał zaraz kitę odwalić. Mężczyzna wyciera spoconą twarz w rękaw niebieskiego kombinezonu. 
   – Wiedzą – upewnia go Sanchez. – Stąd polecicie prosto do bazy, więc nie będziecie mieli okazji spotkać żadnego z nich. Będą was eskortować drony. 
  – Te marne cztery maszyny, które tu macie? Niech mnie pan nie rozśmiesza. Jeśli będą chcieli nas zaatakować...
  – Jeśli będą chcieli was zaatakować... – przerywa grubasowi kapitan statku, który jest obecny na odprawie. – To nawet święty boże nie pomoże, jak mawiała moja babcia, panie...?
Grubas oblizuje wyschnięte usta. 
   – Franz – oznajmia w końcu. – Hans Benedykt Franz, jestem doktorem geologii i uczę na Uniwersytecie w Wiedniu. 
  – Panie Franz – zaczyna Sanchez głosem spokojnym jak jasna cholera, chociaż doskonale widać, że wkurzają go takie mądrale ładujące się z buciorami w jego kompetencje. – To rutynowy przelot. Wsiadacie tu do wahadłowca i wysiadacie na lotnisku w bazie. To wszystko. Jeśli to poprawi panu samopoczucie, to przydzielę panu do osobistej ochrony panią porucznik Samoę Butu – mówi i wymownie spogląda na wymienioną kobietę. Grubas wiedzie za jego wzrokiem i obleśnie się uśmiecha. 
    – No, jeśli czekolada będzie pilnować moich tyłów... – odpowiada, mrugając do niej przy tym. 
„Biała, tłusta świnia” myślę, mierząc go spojrzeniem i już mam odpowiedzieć, gdy głos pułkownika zmazuje ten obleśny uśmieszek z gęby doktorka. 
   – Pani porucznik jest przede wszystkim żołnierzem i tak proszę ją traktować, a wszelkie rasistowsko-seksistowskie przytyki, proszę zachować dla siebie. – Zapewne wkurzył go przytyk co do koloru jej skóry. Biali zawsze uważali się za lepszych od innych. A ona, owszem, może i jest czekoladką, ale gorzką.

Po oficjalnej odprawie pułkownik każe zostać nam jeszcze na chwilę. 
   – Liczę – mówi do Samoy – na pani pełen profesjonalizm.
  – Oczywiście, postaram się nie zabić tego dupka – odpowiada kobieta, rozśmieszając wszystkich, włącznie z pułkownikiem.
   – Pani porucznik, ja nie żartuję – mężczyzna stara się zachować pozory powagi. 
  – Ja też nie, panie pułkowniku, i zaręczam panu, że zrobiłabym to z wielką przyjemnością. – Uśmiecha się, wszyscy wiemy, że nic nie może im się stać, bo ci ludzie są kluczowi dla działania bazy Darmah. 

Później okazuje się, że poza mną, porucznik Butu i cywilami lecą z nami tylko piloci. Nic dziwnego, „jajogłowi” uważają nas za debili wymachujących tylko bronią i dlatego nikt nie chce z nimi lecieć, a ja nie mam wyboru. Odlot zaplanowano na dwunastą w południe, więc mamy jeszcze dużo czasu, żeby się spakować. 
Wiem, że pierwsze tygodnie tutaj są prawdziwą mordęgą dla nowoprzybyłych Ziemian, bo doba ma tu trzydzieści osiem godzin. Nikt nie jest w stanie funkcjonować tu normalnie. 

      Na miejscu zbiórki jestem jak zwykle za wcześnie, nie mam dużo bagażu, mój cały dobytek mieści się w jednej torbie. Czekając na przybycie cywili, zaczynam czytać dostępne dane na temat planety i wrogiej rasy Myśliwych. Posiadamy strzępki informacji o ich zachowaniach, języku i kulturze. Najwięcej wiedzy na ten temat dostarczyły właśnie piramidy, jednak najlepiej poznaliśmy ich uzbrojenie, tak przynajmniej twierdzili twórcy czytanego przeze mnie raportu. Zastanawiam się, jak doszło do podpisania porozumienia i jak to się stało, że oni na to przystali? Kto znał na tyle ich język i był na tyle odważny, by się z nimi porozumieć. A może oni sami chcieli tego paktu? O tym milczały wszystkie media. Zawieszenie broni było czasowe i, jak dowodziła tego nasza własna historia, bardzo kruche. 
Głośne rozmowy za moimi polecani odrywają mnie od lektury. Z planety nadlatują wahadłowce i wszyscy zgromadzeni z niepokojem wyglądają przez wizjery. Liczę ich, by się przekonać, czy są wszyscy. Ilość się zgadzała. Gdy na wahadłowiec zostały już załadowane rzeczy, które oprócz nas miał zabrać, dostajemy pozwolenie na wyjście na pokład. Rozsiadamy się wygodnie w fotelach, czeka nas nieprzyjemny start i kilkunastominutowy lot. Nagle czujemy, że magnetyczne zaczepy przywierają do kadłuba statku, chwilę później rozlega się alarm ostrzegający o tym, że grodzie zostaną uszczelnione, a całe powietrze wypompowane. Na ciało występuje mi gęsia skórka, czuję, jak podnoszą się włoski na rękach. Spód krążownika otwiera się. Gdyby przeprowadzić tę procedurę startową na Ziemi, po zwolnieniu zaczepów runęlibyśmy w dół, ale tu, w kosmosie, brak grawitacji sprawia, że wisimy w pozornym bezruchu. Pilot przy pomocy niewielkich silników manewrowych wyprowadza nas na zewnątrz. Zaczynamy podróż do innego świata. 
   – Mam nadzieję, że pilot nie zamierza tak trząść tą cholerną puszką przez cały lot? – Słyszę tuż za sobą jękliwy głos tego samego mężczyzny, który wyzywał Samoę od czekoladek. Przymykam oczy, mam nadzieję, że lot potrwa krótko. 
  – Te pasy są za ciasne a fotele za wąskie, to jawna dyskryminacja. Nie omieszkam zgłosić tego, gdzie trzeba – kontynuuje biadolenie obywatel Królestwa Europy. 
   – Och, zamknij się, pan, wreszcie! Ile można marudzić? Odkąd pana poznałem, narzeka pan i narzeka. – Nie wytrzymuje jeden z pasażerów. Zerkam do tyłu, by się przekonać, kto miał tyle odwagi albo czelności by przerwać marudzie. Tym bezczelnym typem okazuje się siwiejący już mężczyzna o wyraźnych rysach Hindusa. Biały zerka na niego z ukosa, ale już się nie odzywa. 
Wyglądam przez wizjer, na zewnątrz przemyka ledwo widoczny zarys eskortującego nas drona, zaraz potem całym statkiem mocno szarpie. Zaniepokojona Samoa wstaje i idzie do kabiny pilotów, podążam za nią. W środku jest mężczyzna i młoda kobieta. 
   – Co się stało? – pytam pilota o wyjątkowo bladej cerze i piegach na twarzy. Mężczyzna marszczy brwi, które mają dziwny, trochę rudy kolor. Domyślam się, że jego włosy muszą mieć równie ciekawy kolor, ale spod hełmu nie wystaje nawet kosmyk.
   – To przez Bułę, operatora jednego z dronów. Kretyn za blisko przeleciał. 
Spoglądam na oddalające się światła pozycyjne zdalnie sterowanego samolotu. 
   – Wahadłowiec do centrum, niech ktoś nakopie Bule to jego żółtego tyłka – słyszę jeszcze, wychodząc z kokpitu. Zbliżamy się do górnych granic atmosfery i muszę jak najszybciej zająć swoje miejsce. Zapinam pasy i zaciskam pięści, nie szczególnie przepadam za tym, co za chwilę ma się stać. Opór gazów atmosferycznych od razu wprawia statek w drżenie. Nagle coś mocno nami szarpie, rozlega się dźwięk wybuchu, ludzie zaczynają krzyczeć. Podrywam się z fotela i, przytrzymując się zagłówków, ostrożnie idę na przód. Dziób wahadłowca wyraźnie jest niżej. Spadamy, myślę. 
   – Co się stało!? – krzyczę głośno, bo zagłusza mnie wyjący alarm. 
  – Dron Buły w nas uderzył, straciliśmy sterowność, spadamy! – odpowiada mi młoda kobieta, w jej oczach dostrzegłam strach. 
   – Spróbuję posadzić maszynę jak najłagodniej, ale zważywszy na to, że tu wszędzie jest las, to może być niewykonalne. Proszę usiąść i zapiąć pasy! – Pilot nie podrywa wzroku od wskaźników. Kiwam głową, chcę odejść, ale zatrzymuje mnie głos kobiety. 
   – Spadamy na terytorium wroga, daleko od bazy. – To, co dostrzegam w jej oczach, nie jest już zwykłym strachem. Wracam do przedziału pasażerskiego, na twarzach ludzi widzę wyczekiwanie, otwieram usta, by przekazać im złe wieści, których i tak zapewne się domyślają, ale ubiega mnie pilot, informując przez interkom, żeby wszyscy przyjęli zalecaną w procedurach pozycję. Kulę się na swoim miejscu i mocno zaciskam pięści. Zdaje mi się, że to trawa wieki. 

      Ktoś szarpie mnie za ramię... ktoś coś krzyczy i klepie mnie po twarzy. Otwieram oczy i zamykam je z powrotem, światło ze świecących się lamp razi. Przełykam ślinę, w ustach czuję smak krwi, chyba mam przygryziony język. 

   – Czekoladko, na Boga, czekoladko, ocknij się. No, no już, oddychaj. – Głos profesora Franza dociera do mnie z oddali. Otwieram oczy, jakaś kobieta zaciska dłoń na moim ramieniu. Zerkam w bok na fotel, do którego przypięta jest Samoa. Franz stoi nad nią, jego mina wyrażała troskę. 
   – Co...? – Samoa nie może dojść do siebie.
   – Rozbiliśmy się. 
Odrywam wzrok od jego zmartwionej twarzy. Rozpinam pasy i z wysiłkiem podnoszę się z miejsca. Wahadłowiec leży na lewym boku i nie łatwo jest się przemieszczać. 
   – Niech pan wyprowadzi ocalałych! – krzyczę do profesora Franza. Już na pierwszy rzut oka widać, że wielu ludzi zginęło. Przełażę po fotelach od ciała do ciała i sprawdzałam, czy ktoś przeżył. Im bliżej kokpitu pilotów, tym widok jest bardziej makabryczny, przestaję nawet sprawdzać, nie ma sensu. Wchodzę do kokpitu, piloci nie żyją, rudowłosemu mężczyźnie urwało głowę, młodą kobietę konar drzewa przeszył na wylot i przyszpilił do fotela. Wychodzę stamtąd, po drodze pomagam kobiecie o siwych, kręconych włosach wynieść apteczki. Rannych układamy w bezpiecznej odległości od wraku. Kobieta, której pomagam z apteczkami, zajmuje się poważnie rannymi, jest lekarką. Młody mężczyzna o imieniu Govanni opatruje tych lżej rannych. Ja wracam na wahadłowiec po broń, wiem, że nie możemy tu długo zostać, jesteśmy na terytorium wroga. 

Przeżyło nas dziewięcioro, z czego trzy osoby są poważnie ranne i nie są w stanie same się poruszać, to nie wróży niczego dobrego. Radio w kokpicie jest uszkodzone, więc muszę skorzystać z drugiego, udaje mi się połączyć z bazą Darmah. Ku mojemu zaskoczeniu połączono mnie z samym dowódcą. 
   – Jak szybko przyśle nam pan pomoc? – pytam. Mężczyzna po drugiej stronie milczy, w końcu odchrząka i odpowiada. 
  – Nie mogę narażać moich ludzi, jesteście daleko na terytorium Myśliwych, jeśli wypuszczę zbrojny oddział za bramy bazy, wybiją ich, a potem was. Sami musicie tu dotrzeć, kierujcie się na wschód. 
  – Pan chyba żartuje! – Samoa wcina się w rozmowę, krzycząc. Chyba czuje się zdradzona, w końcu zawsze nam wmawiano, że nie porzucamy naszych. – Mam tu rannych, którzy nie są wstanie sami iść, a nawet gdyby byli, ci ludzie nie przywykli do długiego marszu. To cywile z zespołu badawczego, nie...
   – Nie macie innego wyjścia – przerywa jej dowódca bazy. 
  – Wpadną w panikę, jeśli im to powiem. A co z rannymi? Na Boga, nie możecie tak nas zostawić, nie możecie nas porzucić, poświęcić. Co z przysięgą?
   – Pani porucznik! Proszę nie panikować, musi ich pani poprowadzić. 
   – Na śmierć! Mamy się tu dać obedrzeć żywcem ze skóry?! 
Mam dość, rozumiem postępowanie dowódcy, rozumiem przesłanki, którymi się kieruje, ale podobnie jak Samoa, nie mogę się z nimi pogodzić. 
  – Nic wam nie będzie, jeśli zastosujecie się do moich wskazówek. Zabierzcie tylko potrzebne rzeczy, prowiant, wodę. Broń zostawcie...
  – Co! Mamy zostawić broń! Z całym szacunkiem jestem czarna, a nie głupia...
  – Jeśli macie mieć choć cień szansy, musicie zostawić całą broń w wahadłowcu, inaczej na pewno zginiecie.
  – I tak zginiemy – dorzucam swoje trzy grosze.
  – Oni nie zabijają bezbronnych – dowódca cedzi każde słowo, jak gdyby to miało nam ułatwić zrozumienie tego, co właśnie powiedział.
Zapada cisza. Nie możemy uwierzyć w to, co słyszymy. 
  – Jak to... nie zabijają bezbronnych? – pytam, wpatrując się we własne buty, na których jest krew. Potem podnoszę wzrok na porucznik Butu, jest równie zszokowana, co ja.
   – Mają takie prawo czy coś. 
   – Słyszałam pogłoski o tym, ale dowództwo...
   – Oni wiedzą o tym, ale nie chcą ujawniać. Zostawcie broń, nie macie wiele czasu, ruszajcie. Nie wiemy, co się dzieje z tymi, którzy trafili do niewoli. 

     Patrzę na ich zaskoczone twarze, nie chcą jej słuchać, protestują. Nie dziwię się, że nie mogą uwierzyć w to, że nikt nie przybędzie nam na pomoc. 
  – A co z rannymi? – pyta lekarka. – Potrzebują natychmiastowej pomocy, nie mogą iść, nie można ich nawet ruszać. Powinni przysłać tu śmigłowiec...
  – Takiego sprzętu nie ma już na wyposażeniu bazy. Były łatwym celem. Musimy iść. 
  – Oni umrą. – Kobieta wskazuje na trójkę ludzi, jedna osobą jest wciąż nieprzytomna.
  – Wiem. Nie możemy ich zabrać – odpowiada Samoa w pełni świadoma tego, co chce przekazać. 
Kobieta kiwa głową i cofa się, z obrzydzeniem patrząc na pistolet, który porucznik Butu ma w kaburze przy pasku. 
  – Nie może pani... – patrzy jej prosto w twarz. Lekarka z pewnością jest już po pięćdziesiątce, ale wciąż zachowała zgrabną figurę, a jej rysy zdradzają niezwykłą urodę, którą w młodość z pewnością przyciągała uwagę.
  – Nie, nie mogę – odpowiada Samoa. – Pani to zrobi...
  – Co!
  – Proszę im dać coś takiego, żeby zasnęli i już się nie obudzili. 
  – Nie mogę, to nie etyczne, przysięgałam pomagać potrzebującym – protestuje kobieta.
  – I to właśnie pani teraz zrobi. 
  – Powtarzam pani, że nie mogę. Jestem chrześcijanką...
  – A ja muzułmanką, ale to nie zmienia faktu, że nikt po nas nie przyleci. Nieść ich nie możemy, a musimy już stąd odejść. Jeżeli pozostaniemy tu dłużej, wszyscy zginiemy. Myślicie, że oni nie widzieli naszego upadku? Na pewno już tu idą. 
  – Ale przecież ich główne siły są po wschodniej stronie bazy, pilnują piramidy. – Odzywa się ten sam mężczyzna, który w samolocie zganił profesora Franza za zachowanie. Spoglądam na niego w milczeniu, a on cofa się trochę do tyłu, nogę ma w usztywnieniu. 
  – Złamana? – pytam, wskazując ruchem głowy jego nogę. 
  – A co, mnie też każecie uśpić jak psa?
Zatkało mnie, bo przecież nie chodziło nam o to, że tamci ludzie są zbędni, ale o to, by nie cierpieli bez potrzeby. Wiodę wzrokiem po ich twarzach. 
  – Jeśli chcecie stracić głowy, to wasza sprawa, ja idę – mówię i, odwróciwszy się, idę do wraku po prowiant i wodę. Na efekt moich słów nie muszę długo czekać. Zaledwie zdążam wydobyć plastikowe pojemniki, w których znajdują się zapasy właśnie na taką sytuację, a już słyszę za sobą odchrząkniecie. Profesor Franz z miną pokutnika stoi za mną.
  – Idziemy – mówi łamiącym się głosem. – Musicie nas zrozumieć. Nikt z nas nigdy nikogo nie zabił, a to jest morderstwo. 
  – Rozumiemy – odpowiadam za siebie i za Samoę, która jest gdzieś na zewnątrz wraku. – Więc proszę to traktować jak akt łaski – dodaję. 
Mężczyzna kiwa głową, ale chyba nie może tak o tym myśleć. 

     Wyruszamy jakiś czas później, idziemy w kompletnej ciszy. Złamana noga inżyniera Bashira nie ułatwiała nam marszu. Musimy często stawać, a lekarka w końcu zmuszona jest zaaplikować mu środek przeciwbólowy. Wahadłowiec został za nami, w duszy modlę się, byśmy przeszli niezauważeni. Nad nami widać tylko ogromne słońce, znacznie większe od ziemskiego. Jest gorąco i duszno, a rośliny rosną tak gęsto, że z ledwością możemy posuwać się na przód. Marzę o ostrej meczecie w dłoni i widoku dalszym niż krzak rosnący tuż przede mną. Las jest niesamowity, wszystko tu jest duże i soczyście zielone. To, co uschło, opadło, zginęło lub zdechło szybko zostaje rozłożone i wprowadzone z powrotem do obiegu materii. Ten świat żyje, nigdy nie zwalnia i nie zasypia snem zimowym. Idę przodem, przedzieram się przez liście i gałęzie, mam już potargane rękawy w mundurze i poranioną twarz od ostrych kolców. Tu nawet nie ma gdzie usiąść, wszędzie tylko wilgotna ziemia i gnijące resztki. 
  – Musimy się zatrzymać – słyszę jej głos w słuchawce, tylko my mamy ze sobą łączność radiową, tylko my przeszliśmy szkolenie z przetrwania w takich warunkach. 
  – Poszukam jakiegoś miejsca – odpowiadam i kucam z nadzieją, że uda mi się coś dojrzeć, ale roślinność jest zbyt gęsta. 
  – Nie ma szans – informuję ją – musimy iść dalej. 
  – Oni nie mają już sił, musimy się zatrzymać. 
Klnę w myślach, nie chcę by wiedziała, co o tym wszystkim sądzę. 
  – Zostańcie tu, zatoczę małe koło, może coś znajdę. – Oddzielam się od grupy i idę w las. Długi kij pomaga mi w przedzieraniu się. „Cholerne robactwo” myślę, wydmuchując jakieś dziwactwo z nosa. Kijem pomagam sobie w rozgarnianiu ogromnych liści. Nagle staję jak słup, za żywym parawanem otwiera się przede mną niewielka polana, a w zasadzie prześwit w podszycie lasu spowodowany tym, że na ziemi ktoś ułożył okrąg z dużych, ciosanych bloków skalnych. Na środku w kształcie ślimaczej muszli znajduje się kratownica. Całość przywodzi mi na myśl studzienkę kanalizacyjną w starej części miasta, z którego pochodzę. Nie wiem co, ale mam dziwne wrażenie, że coś tu nie pasuje. Rozglądam się jeszcze raz wokoło, las szumi, zwierzęta się nawołują, wszystko zdaje się być normalne, a jednak czuję, że nie jest. 
  – Masz coś? – Głos w słuchawce wyrywa mnie z zadumy, jest niecierpliwy, wręcz rozkazujący. 
  – Tak – odpowiadam. – Już po was wracam. 

Jakiś czas później wyprowadzam ich z gęstwiny wprost na kamienną polankę. Chyba czują to co ja, bo zatrzymują się na skraju, jakby bali się przekroczyć jej twardą granicę. 
  – Miło, że jest posprzątane – słyszę sarkastyczny komentarz Bashira. No tak! Już wiem, co nie dawało mi spokoju. Wszystko, poza okręgiem, porośnięte jest roślinnością. W takim miejscu zielsko powinno wyłazić z każdej szczeliny między skałami, a tu nie było po nim śladu. W końcu granicę przekracza wciąż ładna siwowłosa pani doktor. Za nią podążają inni, siadają jak popadnie, widać, że są wyczerpani. Niektórzy kładą się na gołej skale. 
  – O, ale grzeje – słyszę komentarz jednego z ocalałych. 
 – Faktycznie, są nienaturalnie ciepłe – dodaje profesor Frantz. Podchodzę, zdejmuję rękawicę i przykładam dłoń. Skała jest znacznie cieplejsza od otoczenia, to pewnie dlatego nic na niej nie rośnie. Gruby, niski profesorek z wysiłkiem podnosi się z miejsca i człapie w stronę kratownicy na środku. 
  – Ma ktoś może latarkę?! – krzyczy. Samoa stoi zamyślona poza obrębem kamiennego koła i rozgląda się po koronach drzew, jakby czegoś szukała. 
  – Tak, ja mam – odpowiadam Frantzowi i podchodzę do niego z latarką w dłoni. Mężczyzna patrzy na mnie z dziwnym zażenowaniem, dla nich – „ludzi normalnych” – tacy jak ja stworzeni na bazie kodu XNA* są czymś dziwnym, czymś nienaturalnym. Ludzie wiedzą, że jesteśmy od nich wytrzymalsi, silniejsi, zdrowsi i przede wszystkim w porównaniu z nimi – długowieczni. 
Klękam obok i podaję mu przedmiot. Mężczyzna włącza sprzęt i próbuje zajrzeć w głąb szybu zabezpieczonego ślimaczą kratownicą. 
  – Nie widać dna – mówi jakby sam do siebie. – Ciekawe dokąd prowadzi ten szyb?
  – Może to rodzaj szybu wentylacyjnego – odzywa się jasnowłosy mężczyzna o wyjątkowo bladej karnacji i twarzy pokrytej piegami. 
  – Jeśli tak, to oznaczałoby, że pod powierzchnią znajduje się jakiś ich kompleks – odpowiada Franz. 
 – A kto powiedział, że tak nie jest – podejmuje temat mężczyzna z piegami. Przysłuchuję się ich rozmowie, gdy nagle na ramieniu czuję dotyk czyichś palców. Zerkam ukradkiem, są czarne i przypominają raczej kołki niż palce kobiety. Ich właściciela wywołuje mnie ruchem głowy na bok. Oddalamy się kawałek od coraz żywiej dyskutującej grupy ludzi. Patrzę w twarz Samoy, dostrzegam napięcie. 
  – Chyba jesteśmy śledzeni – mówi szeptem, tak by nikt nas nie usłyszał. Mimowolnie unoszę wzrok i rozglądam się po leśnej gęstwinie za nią. 
  – Po twojej lewej, na dziesiątej, drzewo o jasnej korze, gruby konar pięć mętów nad ziemią. – Podążam wzrokiem za jej wskazówkami i widzę. Dokładnie w miejscu, które opisała, światło dziwnie się załamuje, niby niczego tam nie ma, ale ja wiem. Nagle z tamtego miejsca wystrzela promień czerwonego światła i pada wprost na głowę Samoy. Rzucam się na nią i obalam na ziemię nim dociera do niej błękitny pocisk z plazmy. Czerwone światełko znowu namierza Samoę, kobieta patrzy w jego kierunku, ale nie doczekuje się strzału, zamiast tego słychać tylko trzask łamanych gałązek i głuche uderzenie o ziemię, gdy właściciel światełka zeskakuje z drzewa. Rozglądam się za jakąś bronią, za czymkolwiek, czego można użyć do zranienia – ostro zakończonej gałęzi, kamienia, czegokolwiek. Niewidzialną postać zaczynają spowijać elektryczne rozbłyski. Na naszych oczach, jakby z zaświatów, pojawia się Myśliwy. Jest wzrostu wysokiego człowieka, ma szarą skórę ciemniejszą na bokach ciała i jaśniejsza na brzuchu, który widoczny jest spod skąpej, niepełnej zbroi. Twarz Myśliwego ukryta jest pod maską, jej „oczy” rozbłyskują za każdym razem, gdy Myśliwy patrzy na któregoś z nas. Jego wzrok znowu zatrzymuje się na czarnoskórej kobiecie. Obcy zaciska pięść i ze stalowego pancerza na przedramieniu prawej ręki wysuwają się długie podwójne ostrza. Myśliwy zaczyna iść w kierunku Samoy, nie rozumiem, czego od niej chce. On przyspiesza, unosząc jednocześnie dłoń, by zadać cios, a ona wydobywa spod kamizelki rugera i kiedy Obcy znajduje się już blisko niej, ciska nim daleko w krzaki. Myśliwy zatrzymuje się tuż przed nią z ręką uniesioną, wygląda, jak gdyby ktoś włączył mu stop klatkę. Z jego gardła wydobywa się ciche klikanie. Wszyscy jesteśmy w szoku, gdy tak porostu odwraca się i odchodzi, zostawiając nas samych. 

     Siedzimy w ciszy i wypatrujemy się w las, przeczucie, że on wciąż gdzieś tam jest, nie opuszcza nas ani na chwilę. Wszyscy patrzą na Samoę z wyrzutem, sama mówiła, że nie możemy zabrać broni, naraziła wszystkich. Rozumiem ją, poza Myśliwymi są tu jeszcze inne, niebezpieczne istoty. Dosiadam się do niej, nie chcę, by myślała, że i ja potępiam jej czyn. 
  – On tam jest – mówi, nie ukrywając już tego faktu przed cywilami. 
  – Wiem – odpowiadam, przeczesując wzrokiem teren. 
  – Obserwuje nas.
 – W końcu to ich ziemia – odpowiadam. Samoa patrzy na swoje dłonie, wewnątrz skórę ma jaśniejszą. Na jej twarzy widać zmęczenie, ale nie to fizyczne, które sprawia, że z radością przykładamy głowę do poduszki, tylko to psychiczne, które nie pozwala nam zasnąć. 
  – Oszukali nas. Przez cały ten czas nas oszukiwali. 
  – Ale robili to w naszym interesie.
 – Doprawdy! W naszym? Wysyłają nas w miejsca, które nie są nam potrzebne. To w ich interesie tu jesteśmy. Naprawdę wierzysz, że siedzielibyśmy na tej planecie, gdyby nie było tu czegoś, na czym im zależy? Czegoś, na czym mogą zarobić?! – Samoa ze zdenerwowania nie panuje już nad sobą, to jej się wcześniej nie zdarzało. 
Nie zgadzam się z nią, ale nie mówię jej tego. Walczę po stronie Ziemi, po stronie ludzi i będę walczyć o każdy skrawek ziemi i każdą planetę, bo nasz rozrastający się gatunek potrzebuje przestrzeni do życia. Jeśli musi ucierpieć na tym jakaś inna, słabiej rozwinięta cywilizacja, to trudno. Przetrwają najsilniejsi i to musimy być my. Te dzikusy, Myśliwi, kierują się kodeksem, który nigdy nie zapewni im zwycięstwa... 
Nagle Samoa wstaje. 
  – Ruszamy! – rozkazuje. – Droga daleka. 
Ludzie podnoszą się z wysiłkiem, stękają i sapią, gdyby tylko wiedzieli, jak krótką drogę przebyliśmy...

     Idziemy, to marsz po życie. Tym razem to ja zamykam pochód. Nie tylko moje poprawione genetycznie zmysły, ale również neurostymulujący hełm sprawiają, że nic nie umyła mojej uwadze. Czasami zastanawiam się, jak to jest być normalnym człowiekiem? Wydają się być głusi i ślepi na otaczający ich świat. Nie czują tych wszystkich zapachów, którymi powietrze jest przesiąknięte. 
Przystaję na moment, bo idący przede mną mężczyzna musi związać sobie but. Jego przywiązanie do tradycyjnego ubioru jest śmieszne i nielogiczne, w nowych nie dość, że nie trzeba niczego wiązać, to jeszcze są dużo lżejsze, wytrzymalsze i utrzymują stałą temperaturę, przez co nigdy się nie marznie i nigdy nie jest gorąco. Zawiązawszy sznurowadła, spogląda na mnie z uśmiechem, ale dostrzegłszy wyraz mojej twarzy, odwraca się i ponawia marsz, mrucząc wyzwiska pod moim adresem. On odchodzi za resztą, a ja stoję jeszcze przez monet. Za sobą słyszę dźwięk inny od reszty, czuję, że jeżą mi się włosy na głowie, a małżowiny uszne jakby próbowały poruszyć się, by uchwycić ten dźwięk – to bardzo dziwne uczucie. Świadomie rozkładam ręce szeroko i unoszę je na wysokość głowy, by pokazać, że są puste. Powoli odwracam się. Stoi tam, jakieś pięć metrów za mną, na wydeptanej przez nas ścieżce. Nic nie robi, porostu stoi i przygląda się. W końcu wydaje z siebie kilka tych dziwnych dźwięków, odwraca się i odchodzi. Jego skóra szybko zlewa się z otoczeniem, „prawdziwy drapieżnik” myślę. 
Przed zmierzchem robimy jeszcze kilka przystanków na odpoczynek, marsz przez dżunglę jest trudny i wyczerpujący. Przed wieczorem z niemałą ulgą odkrywamy, że las zaczyna się przerzedzać; drzewa nie rosną już tak gęsto, są wyższe, a podszyt niższy i znacznie rzadszy. 
  – Tu ziemia musi mieć zupełnie inny skład niż tam, gdzie się rozbiliśmy. – Słyszę głośną wypowiedź profesora Frantza. 
  – Tak, spójrzcie na drzewa, są inne niż tamte, rosną rzadziej i przypominają trochę ziemskie cyprysy i sosny. – Podejmuje temat Bashir. Nawet jego złamana noga nie przeszkadza mu w zachwycaniu się tutejsza flotą. Wciągam głęboko powietrze. 
  – Pachnie żywicą – mówię ni do nich, ni do siebie.
  – Zatrzymany się tu na noc, trzeba przygotować obóz, chyba będzie padać – Samoa przerywa tę krótką chwilę zapomnienia.
     Rozbijamy prowizoryczny namiot; cienki, syntetyczny materiał rozpinany miedzy drzewami. Nikt nie ma ochoty spać na deszczu. Spód wyściełamy gałązkami, uwierają, ale lepsze to niż nic. Deszcz zaczyna padać tuż po zmroku, pierwsza warta przypada mnie, siedzę i wsłuchuję się w uderzające o materiał krople. Deszcz pada coraz mocniej, lecz ludzie są tak zmęczeni, że nie przeszkadza im ten szum. Wzrokiem szukam myśliwego, wiem, że gdzieś tam jest. Zastanawiam się, czy przeszkadza mu deszcz i dochodzę do wniosku, że tak naprawdę guzik mnie to obchodzi. 
O północy budzę Samoę, teraz moja kolej na odpoczynek, wszystko cichnie. 
    Rano budzi mnie niesamowicie głośne ćwierkanie, świt przyszedł zbyt szybko, wciąż chce mi się spać. Ludzie nie są rozmowni, w ciszy zjadamy suchy prowiant i popijamy wodą. Deszcz wciąż pada, Samoa chce iść dalej, ale oni nie są chętni, bo w deszczu to żadna przyjemność. Co gorsza, Bashir dostał gorączki i kompletnie opadł z sił. Samoa każe mi zrobić dla niego indiańskie nosze, będziemy go ciągnąć na zmianę. Wyruszamy, ale szybko okazuje się, że marsz w takich warunkach jest po prostu nie możliwy. Przemoknięci znowu rozbijamy obóz, ale tym razem to jest znacznie trudniejsze. Ręce drżą mi z zima, aż nie mogę uwierzyć, że w tak gorącym klimacie deszcz może być tak przejmująco zimy. Samoa podejmuje decyzję o dłuższym postoju, więc musimy rozwiesić namioty hamaki. Przywiązuję ten należący do siwej pani doktor. Uśmiecha się w podziękowaniu, więc pomagam jej jeszcze wspiąć się do środka. Zamykam go szczelnie, po chwili słyszę cichą pracę nagrzewnicy wmontowanej w każdy hamak. Włażę do swojego, Samoa zapowiedziała, że pierwsza stanie na warcie. Robi się ciepło. 
     Ktoś mnie szarpie, ale nie mogę się wybudzić. Słyszę głosy docierające do mnie z zewnątrz, lecz nie jestem w stanie unieść powiek. Wreszcie odzyskuję władze nad ciałem. Deszcz nie pada, temperatura znowu wzrosła, w powietrzu czuć ozon i żywicę.
    – Idziemy – mówi krótko porucznik Butu. Nie rozumiem.
   – Jak to „idziemy”? Miałaś mnie obudzić na zmianę warty – protestuję, chociaż wiem, że ona podjęła już decyzję. 
Zbieramy się. Sprawdzam zapasy i wydaję każdemu porcję prowiantu. Wcześniej, nim zwinęliśmy hamaki, zlaliśmy zgromadzoną w specjalnych pojemnikach wodę do butelek. Teoretycznie jest czysta, ale do każdej butelki wrzucam jeszcze tabletkę uzdatniacza. 
      Idziemy wolno bo spowalniają nas nosze, mam ochotę zostawić Bashira zwierzętom i iść dalej. Ludzie rozmawiają ze sobą coraz mniej, jakby popadli w stan jakiejś katatonii. Pewnie dotarło do nich, że możemy nie wyjść z tego cało. Przed południem planujemy zrobić dłuższy postój, ale już po godzinie marszu musimy się zatrzymać, bo Bashirowi się pogarsza. Przyglądam się poczynaniom lekarki, ale i tak uważam, że bardziej humanitarnie byłoby inżynierka po prostu dobić. Zerkam na Samoę, czarnoskóra kobieta spogląda w skupieniu w kierunku, z którego przyszliśmy. Nie dostrzegam tam tego, co ona próbuje wypatrzeć, ale wiem, tak jak ona, że szkaradny Myśliwy ukrywa się gdzieś w lesie. Po prawej słyszę trzask łamanych gałęzi, drzewo przed nami dosłownie eksploduje w miliony drzazg, przerażeni ludzie padają na ziemię, ja również. W nosie czuję swąd spalenizny, a huk wybuchu wciąż odbija się echem w mojej głowie. Przez niego przedziera się nieludzki krzyk przerażenia, podnoszę głowę i widzę profesora Franza zawieszonego w powietrzu. Mężczyzna wierzga nogami, w końcu podejmuje desperacki krok i wymierza solidnego kopniaka niewidocznemu agresorowi. To skutkuje jedynie tym, że ciało profesora odbija się od najbliższego drzewa i upada na ziemię w wyjątkowo nienaturalnej pozycji. Nie możemy nic zrobić, nie mamy broni. Nerwowo szukam wzrokiem tego ledwo widzialnego załamania światła, które towarzyszy kamuflażowi myśliwych. Tuż obok siebie słyszę dźwięk łamanej gałązki i dostrzegam, jak patyk leżący obok mnie rozpada się na części. Potem coś chwyta mnie za kark i ciągnie brutalnie do góry. „To nie fair”, myślę, patrząc w pustkę. Na ślepo wprowadzam cios, ale trafiam w coś twardego, czuję jak ból z palców rozchodzi się po ręce. Bydlak ryczy, łapie mnie za ubranie na piesi i unosi wysoko. „Kurwa, ile on ma wzrostu?”. Przemyka mi jeszcze przez myśl, nim bestia ciśnie mną o ziemię albo drzewo. Docierają do mnie krzyki i płacz, chwytam dupka za to, co ma na przedramieniu i zaciskam mocno palce. „Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo”. Myśliwy usiłuje mną cisnąć, ale zamiast tego jego ręka opada pod moim ciężarem. Dotykam stopami ziemi, odbijam się i wciąż podtrzymując się jego ramienia zakładam mu blok na ramię i szyję. Używając prostej techniki obezwładniania, ku mojej radości, obalam go na ziemię. Bydlak ryczy wściekle, więc zwiększam nacisk, nawet taki olbrzym nie oszuka tego, że są bardzo podobni do nas. Nagle zdaje sobię sprawę, że mamy patową sytuację. Jeśli go puszczę, z pewnością zabije mnie i resztę ludzi, jeśli zwiększę nacisk jeszcze trochę, wyłamię mu rękę, ale to go nie zabije. Potrzebna mi pomoc. Jakby na tę myśl ktoś mocno chwyta mnie za kark, czuję, że coś twardego przebija mi skórę na szyi tuż przy aorcie. Puszczam rękę Myśliwego i momentalnie coś odciąga mnie na bok, by po chwili puścić moją szyję i pozwolić mi opaść na runo leśne. Nade mną pochyla się ten sam wojownik, którego spotkaliśmy na kamiennej polance. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie ma maski, patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma i mogę przysiąc, że jest mną zafascynowany. Nagle rozpościera szczęki, prostuje się i odchodzi do swojego pobratymca. Tamten odtrąca go wściekle, teraz widzę, że jest znacznie większy i masywniejszy od naszego „przyjaciela”. Szary, nasz cichy przyjaciel, zastępuje zielonoczerwonemu olbrzymi drogę, wygląda to tak, jakby chciał mu przemówić do rozsądku. Wielki warczy tylko wściekle, podczas gdy Szary wydaje z siebie serię krótkich kliknięć, mlaśnięć i pomruków. Nawiązuje się między nimi chyba coś na kształt rozmowy, przedziwny język wypełnia las. Samoa pomaga mi się podnieść, ubranie na plecach przeszło już krwią i lepi mi się do pleców. Nagle zielony olbrzym uderza z pięści w twarz Szarego, który zatacza się ogłuszony do tyłu i upada na ziemię. Wielki bydlak idzie w naszym kierunku, wiem, że zaraz zginę, mam tylko nadzieję, że szybko. Szary podnosi się na nogi w chwili, w której szpony Zielonego przebijają mi tchawicę. Jest mi już wszystko jedno, poddaję się, krew spływa mi do płuc. W tej chwili Zielony puszcza mnie i opada na jedno kolano. Najwidoczniej Szary jest po naszej stronie, spluwa zielona krwią na trawę i znowu próbuje rozmawiać z olbrzymem, tamten go jednak nie słucha. Błyskawicznie podrywa się z klęczek i rzuca na Szarego, po czym zaczyna go bezlitośnie okładać pięściami. Szary chyba jeszcze nie doszedł do siebie po pierwszym ciosie, bo jego reakcje są opóźnione. W końcu Zielony wyciąga nóż, wiem, że gdy olbrzym zabije szarego zajmie się nami, bo najwyraźniej nie obchodzi go to, że nie mamy broni. Zaczynam odpływać, ale dostrzegam jeszcze Samoę z dużym kamieniem w dłoni, dostrzegam cios, który zadaje Zielonemu w głowę, dostrzegam jego reakcję i przerażenie kobiety z marnego efektu jej działania. Dostrzegam ogromne łapy zaciskające się na jej szyi. To koniec dla nas wszystkich. Zamykam oczy, zapada cicha ciemność...

      Zaczynają w końcu docierać do mnie jakieś dźwięki, głosy są nade mną. Przeszkadzają mi, nie chcę jeszcze otwierać oczu, ale słyszę swój stopień wojskowy, a zaraz po nim nazwisko. Dlatego otwieram oczy, choć nie reagują one na światło zbyt dobrze. Nie jestem już w lesie, nie leżę na pokrytej gnijącym igliwiem ziemi, a światło nie pochodzi ze słońca, lecz z płaskich świetlówek podwieszonych pod sufitem. Rozglądam się, tuż obok widzę dwoje ludzi w białych kitlach, są nowoczesne, modne, ale nadal nie kojarzą mi się zbyt dobrze. W końcu nie jestem dzieckiem, więc nie będą się ze mną cackać. Omijam ich wzrokiem oraz monitory, przy których stoją i napotykam zmęczone spojrzenie Samoy. 
Myślę: 
   – Jesteśmy w bazie? – ku mojemu zaskoczeniu zdanie to rozlega się głośno, ale to nie jest mój głos. Próbuję przełknąć ślinę i nie mogę, podnoszę rękę, chcę dotknąć szyi. Samoa chwyta moją dłoń i ruchem głowy odwodzi mnie od tego. 
   – Jak się tu znaleźliśmy? – Syntetyczny głos nie brzmi najlepiej. 
   – Pieszo. Lekarka trochę cię pozszywała i jakoś się dowlekliśmy. 
   – To dobrze. – Zamykam oczy, chce mi się spać. Nagle przypominam sobie, co się stało. 
   – Jak udało nam się przeżyć? – pytam. – Przecież ten wielki, zielony, paskudny...
  – Zabił go ten mniejszy, co prawda przez przypadek, ale uratował nam życie. Chyba nie czuł się z tym najlepiej, bo uciekł. Chcesz spać?
   – Nie. Po prostu razi mnie światło... – milknę, cieszę się, że już po wszystkim. – Jak mnie tu donieśliście? – pytam, uświadomiwszy sobie, że musli mieć z tym nie lada kłopot. 
   – Dowódca bazy wysłał w końcu za nami nie uzbrojony oddział. Podobno nie mieli większych trudności ze znalezieniem nas. Na szczęście GPS działał poprawnie. 
   – Nie zaatakowano ich? 
   – Nie, bo nie mieli broni. 
   – Więc, kto tu jest powrotem?
   – Nie rozumiem?
 – Rozumiesz i zadajesz sobie to samo pytanie co ja. Czy gdyby nastąpiła odwrotna sytuacja, pozwolilibyśmy im przejść?
Milczała. 

      Kilka dni później pozwolono mi opuścić moduł medyczny, ale do powrotu do czynnej służby jest jeszcze daleko. Sprawa z lasu nie daje mi spokoju, zresztą chyba nie tylko mnie. Wszyscy uczestnicy tych wydarzeń są jacyś skwaszeni, a po pogrzebie Franza poszli się najzwyczajniej upić. Nawet tu kontrabanda działa w najlepsze mimo zakazów i kar. Ten przymusowy urlop zmusza mnie do przewartościowania moich poglądów. Nic już nie jest jasne i oczywiste. Nic nie jest pewne poza śmiercią, która wszystkich kiedyś dopadnie. 
     Dwa dni po pogrzebie o świcie rozległa się alarm. Wszyscy zajęli już wyznaczone im pozycje, gdy z głośników rozległa się rozkaz, że mamy wyjść na plac przed bazą. Plac jest tak naprawdę łąką porośniętą trawą. Zaraz na samym początku, zanim powstała baza, wykarczowano wszystkie drzewa i wyrównano teren, teraz – raz w tygodniu – zdalnie sterowany kombajn do trawy kosił wszystko, co wyrosło tuż nad ziemią. Dzięki temu łąka nie pokrywa się znowu lasem, a mieszkańcy bazy mają lepszą widoczność. Gdy bramy się otwierają, dostrzegamy widok, którego sensu nie jesteśmy w stanie jeszcze zrozumieć. Kilkanaście metrów za wrotami w równym, niczym wymierzonym od linijki, szpalerze stoją obcy wojownicy. Każdy odziany w zbroję, każdy zakuty w hełm, każdy z drewnianą pałką w dłoni.
     Zdziwieni przyglądamy się temu, głośno debatując nad tym, co się tak właściwie dzieje. Samoa pierwsza dostrzega naszego wydawcę, który stoi na końcu szpaleru i wygląda raczej kiepsko, nie ma zbroi jak reszta wojowników i wydaje się jakiś osowiały. Wszyscy zdrowi uczestnicy wypadku zbijają się w niewielką grupkę. 
   – Czy ktoś wie, o co chodzi? – dopytują się nawzajem.
Przez szpaler wojowników w naszym kierunku rusza jeden z Myśliwych. Idzie wyprostowany, dumny, bez maski jakby chciał, byśmy widzieli wyraz jego twarzy, na której mimo odmienności rysów maluje się pogarda. Gdy dociera na koniec szpaleru, zatrzymuje się, czeka. Dowódca bazy rozmawia z jakimś człowiekiem, po czym człowiek ów rusza w stronę Myśliwego. Staje na przeciw niego, tylko krótko zerknąwszy mu w oczy, bo jak nikt inny wie, że długi kontakt wzrokowy może zostać odczytany jak wyzwanie do walki. Myśliwy wydaje z siebie serię krótkich kliknięć i mlaśnięć, po czym z jego gardła płynie głos, którego nie powstydziłby się sam książę ciemności. Wiadomość nie jest długa, gdy kończy mówić, człowiek kiwa głową, a on odwraca się i odchodzi. Patrzymy w twarz tłumacza, który z pewnością nie para się tym zawodowo, a przynajmniej nie robi tego od zawsze. Jego kanciasta, oszpecona bliźnimi twarz i postura atlety dobitnie o tym świadczą, jest jednym z nas – żołnierzem. Jak i kiedy nauczył się ich języka pozostaje dla mnie tajemnicą. 
   – Świadkowie zabójstwa mają zostać, reszta, jeśli chce, może odejść – mówi w końcu głosem równie twardym co głos Myśliwego. Ludzie rozglądają się zaskoczeni, przestępują z nogi na nogę, a w powietrze unosi się szmer ich rozmów. Dowódca milczy, spoglądając ponuro gdzieś w dal, jak gdyby zupełnie nie interesowało go to, co się działo. 
   – Zabójca poniesie karę – kończy tłumacz i rusza w naszym kierunku. Zatrzymuje się tuż obok, spogląda każdemu w twarz, po czym krzywiąc się, dodaje. – To nic przyjemnego, nie patrzcie jeśli nie możecie, ale nie odchodźcie. 
Chce iść, Samoa łapie go za ramię, usta jej drżą, brwi ma ściągnięte. Mężczyzna kiwa twierdząco głową i odchodzi. 
   – To jak boży sąd nad czarownicą – słyszę swój własny, syntetyczny głos. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić. 
Polanę zalewa ryk z dziesiątek nieludzkich gardeł. Myśliwi ryczą jak opętani i uderzają pałkami w napierśniki. Hałas jest ogłuszający. Nasz wydawca unosi głowę i spogląda w niebo i mogę przysiąc, że się uśmiecha, że jest spokojny, pogodzony z losem. Wydaje z siebie ten sam przeraźliwy ryk co reszta i rusza przed siebie. Hałas pałek i gardeł ustaje, a na plecy biegnącego spada pierwszy cios, potem kolejny i kolejny, ale on się nie zatrzymuje. Każdy wojownik trzymający pałkę musi uderzyć przynajmniej raz, więc biją, a on już nie bieganie, tylko idzie, coraz wolniej, w naszą stronę. Nadgorliwy kamrat uderza go w twarz, łamiąc mu kły po lewej. Wydawca opada na jedno kolano, pluje zieloną krwią i chociaż ciosy wciąż spadają na jego plecy, podnosi się i rusza dalej. Ktoś znowu uderza go za mocno w głowę, powalając go tym samym na ziemię, z szeregu wychodzi wojownik, widać nie może się doczekać swojej kolejki. Podchodzi do leżącego, który usiłuje się podnieść, ale przewraca się jedynie na plecy. Mocny zamach, dźwięk uderzenia, trzask łamanej kości i krzyk bólu. Kto krzyczy? On, Samoa i ja, bo kobieta wbija mi długie paznokcie w dłoń. Nawet nie wiem, kiedy chwyciła mnie za rękę. Nadgorliwy znowu unosi pałkę, ale zostaje pochwycony i odciągnięty na bok, zadał już swój cios. Wydawca mimo cierpienia, złamanej szczęki i kości piszczelowej prawej nogi korzysta z krótkiej chwili zamieszkania, podnosi się i usiłuje kuśtykać na koniec szpaleru. Ci, którzy odciągnęli Nadgorliwego wracają na swoje miejsce, by zadać cios. Biją, ale niezbyt mocno. Pobity i ledwo trzymający się na nogach wojownik nieubłaganie prze do przychodu, jest już prawie na samym końcu szpaleru, pozostali już ostatni wojownicy. Wydawca spogląda na nich i jakby cała energia go opuszcza. Dwóch z nich wychodzi jednocześnie na przeciw niego, obaj biorą zamach, jeden celuje w ramię drugi w pierś. Dokładnie widać jak pod wpływem uderzenia kości zmieniają swoje położenie. Samoa krzycząc, usiłuje wytrwać się z mojego uścisku. Spoglądam na ludzi, są w szoku, niektórzy płaczą, inni odwracają wzrok. Ostatnie ciosy spadają na naszego wybawcę, gdy leży już na ziemi. Zapada cisza, wykonawcy sądu odstępują o krok, po czym na rozkaz jednocześnie odwracają się do nas plecami. Zmasakrowany wojownik ostatkiem sił próbuje przeczołgać się za linię, którą wyznaczają stopy stojących na końcu szeregu. Jego długie pazury wbijają się w darń, ale jest zbyt słaby, by się czołgać. 

Samoa uspokaja się, obok ktoś przeklina „pierdolonych barbarzyńców” i odchodzi. Ludzie idą w jego ślady, widowisko się skończyło, ale my stoimy w miejscu, bo czujemy, że nie możemy odejść, a przynajmniej ja tak czuję. 

Szpaler rusza, pozostawiając rannego i krwawiącego rodaka na ziemi. Spoglądam na Samoę, wyraz jej twarzy sprawia, że puszczam jej dłoń. Kobieta rusza do pobitego Myśliwego, a ja podążam za nią. Szybko przemierzamy te kilka dzielących nas metrów. Wspólnymi siłami odwracamy go na plecy, jest szpetny z natury, ale teraz wygląda jeszcze gorzej. Spoglądamy to na niego to na siebie. Samoa wyciąga dłoń w jego kierunku, ale cofa ją zaraz, spoglądając jednocześnie gdzieś w dal za mną. Odwracam się. W naszym kierunku idzie czterech wojowników, prowadzi ich ten, który przemawiał. Zatrzymują się, a my odchodzimy na bok. W ciszy przyglądamy się, jak zabierają ciało, ostrożnie ułożywszy je na noszach. Dostrzegam coś, co mnie zaciekawia – to znak, który znajduje się na czołowej części maski tego, który przyprowadził wojowników. Jest taki sam jak blizna na czole naszego wydawcy. Odchodzą, zostajemy sami na polanie przed bazą pośród niskiej trawy, która nigdy nie miała aż tak zielonego koloru.


* Kod XNA chyba będzie lepiej jeśli wkleję linka XNA, dlatego właśnie lubię S-F, bo jest już rzeczywistością, a nie fikcją.

9 komentarzy:

  1. 100% me gusta :)
    Może na początek co do sci-fi - dokładnie za to kocham ten gatunek - prawdziwy, logiczny i przerażająco prawdopodobny.

    Bardzo podoba mi się styl narracji - chociaż miałam wrażenie, że momentami za bardzo zmieniałaś czasy. Za to genialnie czytało się taką relację. Zupełnie inaczej niż w innych częściach dekalogu, ale jak dla mnie genialnie!
    Druga sprawa - początek z opisem sytuacji, świata, wątki technologiczne - po prostu świetne. A już fragment z przebudzeniem i implantami skojarzył mi się z moją ulubiona książką sci-fi, więc kupiłaś mnie już na początku. Na chwilę obecną 4 część to mój zdecydowany faworyt tuż obok 1 :)
    Genialnie poprowadzona akcja z punktu widzenia grupki. Strasznie podobały mi się niewyjaśnione smaczki odnośnie ludzi, którzy ponoć przeżyli, ale nie wiadomo co się z nimi stało itp.
    Rytuał końcowy dziwny, ale bardzo sugestywnie opisany. Reakcje ludzi tak samo. Nie mówiąc już o genialnych refleksjach odnośnie ludzkiej natury. Momentami trochę kojarzyło mi się z "AvP: Cywilizowane Bestie". No po prostu chyba nie ma tu niczego co by mi się nie podobało, więc jest cudnie.

    Aż serduszka się należą: <333333

    OdpowiedzUsuń
  2. I takie małe PS. Miałam w trakcie czytania momentami ubaw, bo Predator nie atakujący grupki bohaterów uparcie kojarzył mi się z rozczarowanym Predatorem z tego filmiku: https://www.youtube.com/watch?v=8Zo-Gd6PhWI :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tymi czasami to fakt, muszę to jeszcze poprawić, sama się gubiłam. Nanosząc poprawki, co chwilę orientowałam się, że znowu coś pomieszałam. Poprawię to, za jakiś czas. Wielką frajdę miałam podczas tworzenia świata, a czip wszczepiony w ludzkie ciało i hełm stymulujący to już nie fikcja, lecz nauka.

    W zasadzie opowiadanie miało być o tym, że morderstwo innego Yautja jest najgorszym przestępstwem, ale przy okazji znalazł się tu też zakaz zabijania bezbronnych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Domyślam się. Sama mam z tym kłopot jak piszę, chociaż częściej mi się mieszają rozdaje i nagle bohater zaczyna mi zmieniać płeć :D
      Wiem. Czytałam o tym i szczerze mnie to przeraża. Jak to Arthur C. Clarke powiedział "sci-fi to coś co nie może się wydarzyć - na szczęście". Ale jak widać żyjemy już w epoce sci-fi...
      Dobra ja o tym mogę bez końca - kocham na zabój sci-fi, bo jest tak przerażająco realne, że nieraz czytając coś ma się ciary.

      I powiem Ci, że bardzo ciekawe połączenie wyszło. Mi w każdym razie ta cześć się praktycznie najbardziej podoba :D

      Usuń
  4. Aż wstyd, że tak dawno tu nie zaglądałam :(

    Zdecydowanie najlepsza część. Pomijam drobne błędy stylistyczne i literówki, a t9 zmienił Ci wybawcę na wydawce ;).
    Mam jednak zastrzeżenia co do wymierzenia kary "Wybawcy". Kodeks Yautja mówi, że każdy kto dopuści się przestępstwa zostanie ukarany. Tam nie ma sądów, czyni to ten, który pierwszy dorwie winnego. Zatem Szary ukarał Zielonego, który zamordował bezbronnego człowieka, czym nie tylko złamał prawo ale i naraził pakt zawarty między przywódcami Predatorów i ludzi.
    Przyjmuję jednak Twój punkt widzenia, karę wymierzają członkowie klanu, a samowolne zabicie współplemieńca to najwyższa zbrodnia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się, żeby każda część była trochę inna, a koniec zaskakiwał (chociaż może tylko mi się taki wydaje). Wiem, że mam tam masę błędów, bo raz pisałam w czasie przeszłym, a raz w teraźniejszym - poprawię to na pewno. Niezwykle ciężko jest napisać tekst, tak by nie ujawniać płci narratora, a to było moim celem. Każda tworzona przeze mnie historia ma jeszcze watki, które są w mojej głowie, a które nigdy nie znajdą się w opowiadaniu. Tu wszystko miało być przedstawione z perspektywy ludzi, w moim zamyśle, klan zamordowanego domagał się takiej kary, w szeregu znajdowali się też ci, którzy bili mocniej niż reszta - to rodzina ofiary. Przypuszczam, że gdyby do takiego paktu doszło, to zarówno po stronie ludzi i Yautja znaleźliby się tacy, którzy nie uznaliby takiego rozejmu.

      Usuń
  5. Znając Yautja,to do rozejmu by raczej nie doszło ;). Pomijając to, ta część była zaskakująca, pełna życia i krwi. Szkoda że nie opisałaś jak Szary pokonał Zielonego ;).
    Ta historia fantastycznie nadawałaby się na scenariusz filmu. Oczywiście rozejm by zerwano i nastała by rzeź :D.
    Qrcze, a może zamiast opowiadania napiszesz większy twór? Zmiaściłabyś wtedy wszystkie pomysł :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Mam refleks, szkoda gadać. Co do rozejmu, to wojna musi przynosić wymierne skutki, czasami mam wrażenie, że wszyscy zapominają o ekonomicznych aspektach. We wszechświecie nie ma nic za darmo, my też zaczynaliśmy od handlu wymiennego, jeden przedstawiciel danego gatunku nie jest w stanie zapewnić sobie wszystkich niezbędnych rzeczy do życia na pewnym poziomie. Można być samowystarczalnym na poziomie prymitywnym, ale jeśli idzie o technikę to niestety już nie. Oni, podobnie jak my, muszą eksploatować złoża naturalne, współpracować ze sobą, by się rozwijać. W opisanej historii wciąż ludzkość jest krok za nimi, ale jesteśmy bardzo prężnie rozwijającym się gatunkiem i myślę, że tylko głupiec by nas zlekceważył, a przecież oni głupi nie są. Rozejm polegał raczej na - my nie wchodzimy na wasz teren, wy nie wchodźcie na nasz. Nie ma tu mowy o kontaktach handlowych i herbatce z ciasteczkami. :)
    Pominęłam to ponieważ postać, która jest też narratorem, straciła przytomność.
    Taki twór już powstaje, nosi roboczy tytuł "Projekt Adam".

    OdpowiedzUsuń
  7. No ja z chęcią zjadłabym ciastko, pipijając je herbatką lub czymś mocniejszym oczywiście w doborowym towarzystwie Predatora ;)
    "Projekt Adam"? Już nie mogę się doczekać ;)

    OdpowiedzUsuń