Po trzecie - prawo do trofeum

   Nazywali go Baalem Bez Włosów albo po prostu Bezwłosym, co było zresztą prawdą. Stracił je jeszcze jako młodzik, walcząc na śmierć i życie z bestią, która swymi silnymi mackami mogła w jednej chwili obedrzeć yautjańskiego wojownika ze skóry. On stracił w tym starciu tylko włosy i aż włosy, uszkodzenia były tak duże, że nigdy nie odrosły. Potwornie okaleczony z ledwością uniknął śmierci, lecz zdołał pokonać bestię – wyraźnie pamiętał, jak ostatkiem sił i gasnącej świadomości cisnął włócznią wprost w oko stwora. Potem zapanowała ciemność, ocknął się jakiś czas później, z ledwością mógł unieść dłoń, chciał sprawdzić ranę, lecz bał się jej dotknąć. Yautjańska krew miała to do siebie, że bardzo szybko krzepła, to sprawiło, że nie wykrwawił się na śmierć.
Ból był paraliżujący. Baal leżał na brzuchu twarzą do ziemi, po omacku namacał pojemnik z medykamentami. Z ledwością przekręcił głowę, by widzieć wnętrze pojemnika, wydobył z niego środek znieczulający i zaaplikował go sobie. Po jakimś czasie ból ustał, a on mógł się podnieść. Na polu wali pozostał tylko on i wnętrzności z jego ofiary, po towarzyszu polowania nie pozostał nawet ślad. 
     Bezwłosy często wspominał tamten wypadek i przyjaciela, który kradnąc jego trofeum, popadł w niełaskę i został wygnany. Jak słyszał Baal, zginął później w pojedynku, do którego zmusił go inny wygnaniec. 

      Bezwłosy Baal był już stary, jego skóra straciła dawne barwy a mięśnie siłę, wciąż jednak marzył o jednym wyjątkowym trofeum. Przez lata walki Baal zyskał status Starożytnego, jego zdobycze były nieprzebrane, a potomstwo liczne. Wciąż sprawy wojownik nie zamierzał umrzeć w łożu, nawet jeśli miałby paść na zawał u boku młodej i pięknej kobiety. Tylko chwalebna śmierć z bronią w ręku zapewnić mogła miejsce przy boku boga Paya na wiecznym polowaniu. 

     Baal posadził spory statek na lądowisku przed sadybą swojej najmłodszej żony. Wyłączył silniki, wsparł głowę i przymknął oczy, delektując się cieszą, jaka zapadła. Przed nim znajdował się las, gesty i dziki. Rodzina żony od pokoleń żyła tu z polowań, zbieractwa i handlu z innymi klanami. Na ich ziemi znajdowała się kopalnia, z której pozyskiwano rzadki, szlachetny metal, a czasem trafiały się też drogocenne kamienie. Baal westchnął, nie ma co tak siedzieć, trzeba się z rodziną przywitać. 
Bramy drewnianego grodu otwarły się i na spotkanie ze statkiem wyruszyło kilkunastu mieszkańców, kobiet i mężczyzn z klanu ETA pracujących dla zamożnej rodziny Isartaris, żony Baala. Yautja pospiesznie przemierzyli łąkę i stanęli w półkolu w oczekiwaniu, aż właz statku się otworzy i wyjdzie z niego ich długo nieobecny pan. Wrota ładowni otwarły się i ujrzeli go, takiego jak się spodziewali. Gruba, nosząca ślady licznych potyczek zbroja ukrywała jego ramiona, uda i pierś, przez którą skośnie przebiegał jeszcze łańcuch utrzymujący na plecach cętkowaną skórę jakiegoś groźnego drapieżnika. Skupioną twarz zasłaniała maska, jej twarzowa część była prosta, bez żadnych ozdób czy udziwnień, część czołowa natomiast była prawdziwym mistrzostwem płatnerstwa, każde zagłębienie czy uwypuklenie idealnie dopasowane było do czoła właściciela, a Bezwłosy Baal miał imponującą krezę czołową, najeżoną kostnymi wypustkami. Maska Baala miała jeszcze jeden element budzący podziw wśród patrzących, były to stalowe rurki składające się z zachodzących na siebie części, co nadawało im giętkość. Stalowe włosy błyszczały w słońcu i raniły podczas walki. 
Yautjańczycy cofnęli się o krok, gdy ich pan opuszczał statek. Baal, nie obdarzywszy ich nawet słowem, ruszył ku bramkom grodu. Kobiety i mężczyźni odczekali, aż przekroczy wierzeje i zabrali się za rozładowywanie dóbr, które im przywiózł. 
Za bramą czekała Isartaris ze swymi siostrami; poślubiając ją, Baal poślubił też jej siostry, taki był warunek ich matki – ówczesnej głowy klanu. Isartaris była najmłodsza, ale pozycję przywódczyni zapewniał nie wiek, lecz siła, rozum i płodność. Żadnej z tych cech nie można jej było odmówić, górowała nad siostrami pod każdym względem. 
Baal stanął przed żoną, skłonił się a potem wyprostował się dumnie. 
   – Witaj, dająca życie – przywitał się oficjalną formułką, jego głos zniekształcony przez hełm wywołał falę szeptów wśród przyglądającej się gawiedzi.
   – Witaj, mężu. – Jej głos był czysty i dźwięczny. Baal zaczekał, aż dołączy do nich zarządczyni, kobieta prowadziła za sobą podwładnych, każdy niósł pakunek – podarki dla pięciu żon, każdy oznaczony jej imieniem. Kobiety przyjęły prezenty, część oficjalna przywitania była zakończona. Bezwłosy zdjął maskę i przekazał ją ochmistrzyni, Isartaris uśmiechnęła się, widząc twarz męża, nie lubiła tej maski, bo można było pod nią ukryć wszelkie emocje. Rozległ się dziecięcy pisk i domu na spotkanie z ojcem wybiegła gromadka rozwrzeszczanych dzieci. Bez problemu można było poznać, które są w tym samym wieku. Trzy najmłodsze dziewczynki pobiegły do swych matek i ukryły się za ich nogami, nie widziały jeszcze ojca. Starsze dzieci spokojnie przywitały się, oddając ceremonialny pokłon. Baal przyjął się dzieciom, zawsze był z nich dumy, zaskoczony dojrzał na Isartaris.
   – Gdzie Septi? – zapytał, uświadomiwszy sobie, że w tym domu miał czworo najmłodszych dzieci.
   – Dwa miesiące temu, w nocy, ukąsił go Takta, nie wiedzieliśmy, rano było już za późno, nie mogliśmy nic zrobić – odparła Isartaris.



   – Musisz go zabrać – powiedziała Isartaris, podając mężowi narzędzie do wkręcania. Baal usiłował naprawić zepsute zabawki najmłodszych córek. Po wspólnej, rodzinnej kolacji udał się do sypialni żony, niosąc ich spory kosz. 
   – Zabrać? Kogo? – zapytał, dokręcając uszkodzony uchwyt w drewnianym wiatraczku. – Gotowe – powiedział dumny z siebie i wyciągnął w stronę Isartaris naprawioną zabawkę.
    – Jak to kogo? Namazu oczywiście.
Baal zerknął na nią zaskoczony. 
   – Dlaczego mam go zabierać?
Isartaris usiadła na podłodze obok fotela, w którym siedział jej mąż. 
   – Bo wchodzi w wiek męski i nie może tu dłużej zostać. Poza tym czas pomyśleć o jego przyszłości – odparła. 
   – Namazu...? Jeszcze niedawno był małym chłopcem. 
   – Wiem, że masz wiele obowiązków, ale w chwili obecnej to twój najmłodszy syn. 
   – I tak już raczej zostanie. 
Isartaris uniosła brwi w niemym zdumieniu. 
   – Och, nie patrz tak na mnie. Jestem już stary, dałem z siebie, ile mogłem.
   – Nie chodzi o mnie. Hatszepsut...
 – Daj spokój! Z nią mi się nie uda, choćbym na głowie stanął. – Baal przewrócił oczami na znak beznadziejności podejmowanych wysiłków spłodzenia potomstwa z najstarszą z sióstr Isartaris. 
   – Podjąłeś decyzję? – zmieniła temat, nie chcąc dalej wsłuchiwać jego wymówek. Od dawna wiedziała, że Baal i Hatszepsut nie za bardzo za sobą przebadali. Teraz chciała wiedzieć, w którym z sześciu klanów – w jakie się wżenił – Baal zamierzał osiąść na starość. 
    – Nie. – Odpowiedź była krótka. 
    – Ale...
   – Nie zamierzam jeszcze umierać, Isartaris. Póki co muszę zająć się Namazu, żeby nie skończył jak Tot. Wyobrażasz sobie, że zajął się rolnictwem? Grzebie się w ziemi. – Śmiał się na to wyobrażenie. 
   – Nie wiem, co cię tak śmieszy. To prawdziwa tragedia dla jego matki. Tot, zdaje się, był inżynierem, budował chyba statki? 
   – Tak, między innymi. Teraz mamy o jednego inżyniera mniej i o jednego członka ETA więcej. 
   – To straszne...
   – Eee tam. Nie byłoby takie straszne, gdyby wszyscy mogli się uczyć. 
   – Nauka dla plebsu? Cóż za dziwy pomysł.
   – Dziwny, nie dziwny, ale przynajmniej nie byłoby tragedii, jak jednemu czy drugiemu znudziłoby 
się dotychczasowe zajęcie. 
Zapadła cisza. Bezwłosy Baal zajął się kolejną zabawką, a Isartaris, rozebrawszy się, zaległa na łożu. 
   – Chodź spać – powiedziała układając się wygodniej. 


     Baal obudził się przed południem, w nocy nie mógł spać, już od kilku lat cierpiał na bezsenność. Od pokoleń Yautja próbowali oszukać swoją naturę i żyć w blasku dnia, ale z wiekiem pochodziło im to coraz trudniej. Na swoim statku Bezwłosy nie walczył z tym, spał, gdy był zmęczony i pracował, gdy wypoczął. Leżąc w łóżku, uzmysłowił sobie, że podczas powitania nigdzie nie widział Namazu. Podniósł się z wysiłkiem, po przebudzeniu zawsze miał problem, czuł się zesztywniały. Przeciągnął się więc, wykonał parę skłonów, przysiadów i skrętów tułowia. Gdy tylko poczuł się lepiej, zaczął przerzucać swoje ubrania w poszukiwaniu czegoś, w czym czułby się swobodnie. Siedzący pod drzwiami sługa, wpadł do sypialni zaalarmowany dźwiękami wydobywającymi się z pomieszczenia. Baal odprawił go stanowczym ruchem ręki, nie przywykł do tego, by ktoś usługiwał mu w tak prozaicznej czynności jaką jest ubieranie się. 
Żonę spotkał w dużej sali. Wraz z ochmistrzynią rozprawiła o czymś, lecz zamilkła, gdy tylko on przekroczył próg. Isartaris odprawiła kobietę i podeszła do męża, który przy oknie stanął i w zadumie przyglądał się siedzącej na ścianie za oknem jaszczurce. 
   – Coś cię martwi? – zapytała, kładąc dłoń na jego ramieniu.
   – Nie. Zmęczony jestem. A gdzież to Namazu się podziewa? Bom go chyba wczoraj nie widział? 
   – Na polowaniu jest. Wróci przed wieczorem. – Isartaris przy tym samym oknie stanęła i wsparłszy głowę o ścianę, też się zamyśliła. 

Nagle w holu rozległ się tupot stóp i śmiechy. Baal i Isartaris jednocześnie wyjrzeli przez okno. Dorosłe a niezamężne jeszcze córki pędziły przez plac do bramy, by przez rozchylone wrota zaglądać na lądowisko. W końcu jedna z nich popchnęła skrzydło bramy i raźnym krokiem ruszyła przed siebie, reszta dziewcząt podążyła za nią. 
   – Co się tam dzieje? – zainteresowała się Isartaris. 
Baal wykrzywił zabawnie dolne kły. 
   – Pewnie wypatrzyły mojego ucznia.
   – Masz ucznia i nic nie mówisz?
   – A czym się tu chwalić. – Bezwłosy rozsiadł się przy stole. – Płacą mi za szkolenie go, i tyle... Isartaris?! – Zorientował się, że mówi sam do siebie. 
Isartairs nie czekała na wyjaśnia męża, sama była ciekawa. Wyszła z domu i przemierzyła tę samą drogę co dziewczęta. Za bramą zobaczyła, jak stoją całą gromadą przed statkiem Baala. Przed nimi, osaczony jak zwierzę, umorusany płynami hydraulicznymi, z kluczem w dłoni, stał młody mężczyzna. Był wysoki i smukły, a jego skóra miała jaskrawy żółtopomarańczowy odcień, na grubych, czarnych jak smoła włosach połyskiwały ozdobne pierścienie z wyjątkowo rzadkiego i drogiego czerwonego metalu. 
   – Dziewczęta, co tu się dzieje? – zapytała stanowczym tonem. Córki Baala rozstąpiły się przed nią. 
   – My tylko chciałyśmy obejrzeć go sobie – padło wyjaśnienie. 
   – A cóż on jest... Jarmarczną atrakcją?! – Twardy głos ojca powstrzymał falę śmiechu. Baal spoglądał na córki widocznie zły. Isartaris wykonała dziwny ruch oczami w kierunku młodego mężczyzny. Bezwłosy westchnął. 
   – Żono moja, to jest Ak'tunak, mój uczeń. – Przedstawił umorusanego wojownika, który w tym momencie nie prezentował się najlepiej. Ak'tunak cisnął klucz na ziemię, podszedł do Isartaris i złożył jej głęboki ukłon. 
   – To dla mnie zaszczyt poznać czci godną żonę wielkiego Baala. 
Isartaris pozytywnie zaskoczona spojrzała na męża, Ak'tunak wciąż tkwił w tej pozie. 
Baal nachylił się w jej stronę. 
   – Musisz pozwolić mu się wyprostować, inaczej dopóki nie odejdziesz, będzie tak stał – szepnął. 
   – Och – odparła również szeptem, po czym zwróciła się do młodego mężczyzny. – Dziękuję, mnie również miło jest cię poznać, Ak'tunaku. 
Wojownik wyprostował się, jednak wzroku na nią nie podniósł. Baal odchrząknął. 
   – Co robiłeś? – zapytał. 
 – Sprawdziłem czujniki żyroskopu – odpowiedział Ak'tunak, spoglądając odważnie w twarz mistrza. Isartaris dojrzała dziwny kolor jego oczu. 
   – Dziewczęta, do domu! – zarządził Bezwłosy. – A ty wracaj do roboty.
Wracali wszyscy razem. Córki szły przodem, szeptały coś między sobą, chichotały i co chwilę którąś oglądała się za siebie. Isartaris też obejrzała się dwukrotnie. 
   – Nawet o tym nie myśl – powiedział Baal, widząc trochę rozmarzony wyraz twarzy żony. 
   – Dlaczego nie? To mój obowiązek, muszę znaleźć im męża, a sam wiesz, że nie jest łatwo. 
   – Ale nie jego.
   – Bo co? 
   – Bo cię na niego nie stać.
   – Nie żartuj, jesteśmy tu najbogatszym klanem.
Baal zatrzymał żonę i zarzekał, aż córki się od nich oddalą. 
   – Tu z pewnością. – Zerknął w stronę statku. – Ale tam, skąd on pochodzi, twój majątek nie zrobiłby na nikim wrażenia.
   – Przecież jesteś jego mistrzem, czyli jego rodzina drży cię głębokim szacunkiem i zaufaniem. Powinni być dumni, że chcesz ich syna.
   – Ją chcę?
   – Dobrze... ja. Porozmawiaj z głową ich klanu.
   – Lepiej poszukaj kogoś stąd. 
Isartaris przekrzywiła głowę, jakby spoglądała na marudne dziecko, a nie na własnego męża. 
   – Co jest z jego oczami? – Zmieniła temat. 
   – Nic, to taka rodzinna mutacja. Wszyscy w jego klanie mają czarne tęczówki.
   – To mi nie przeszkadza. 
   – Kobieto, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
   – Podjęłam już decyzję.
   – Nie chcesz takiego losu dla swoich córek, wierz mi - zakończył dyskusję Baal i ruszył przed siebie. 
Isartaris poszła za nim, Bezwłosy czuł jej pałace spojrzenie na swoich plecach i wiedział, że temat nie jest jeszcze zakończony, ale nie chciał wdawać się w szczegóły. To były sprawy klanu Ak'tunaka. 
Przez cały, długi dzień czuł na sobie niecierpliwi wzrok żony. Wiedział, że ciążyły na niej obowiązki, a znalezienie męża dla gromadki dziewcząt nie było proste, zwłaszcza jeśli się miało takie zapędy jak Isartaris.

     Przed kolacją z polowania powrócił Namazu. Baal stał na zadaszonym ganku i przyglądał się powracającym, nieśli ze sobą upolowaną zwierzynę. Było wśród nich kilku młodzieńców, parę dorosłych kobiet i mężczyzn z kasty ETA. Na powitanie przybyłych z domostw znowu wylegli wszyscy mieszkańcy. Bezwłosy wypatrywał pośród tłumu swojego syna i uzmysłowił sobie, że nie wie który to. Stanowczo za rzadko i za krótko bywa w domu. Postanowił, że tu osiądzie na starość, jeszcze tyko jedna wyprawa, dwa może trzy lata. Oby Namazu okazał się pojętym uczniem. Isartaris stanęła obok niego, chyba dostrzegła konsternację na jego twarzy. 
   – Namazu! Podejdź tu i przywitaj się z ojcem – krzyknęła w stronę tłumu. 
Przed szereg wysunął niezbyt wysoki i korpulentny chłopak. Baal zmierzył go wzrokiem, młodzik wyglądał jak wyciosany z pnia i taką miał dokładnie figurę. Bezwłosy powiódł wzrokiem po siostrach Isartaris i od razu rozpoznał, z która spłodził tego chłopaka.
Dzieciak to skóra zdjęta z matki, nawet ta figura kloca. Cóż – pomyślał Bezwłosy – to, że piękny nie jest, nie oznacza, że nie może być świetnym wojownikiem. Ale faktycznie, chyba przyda mu się pomoc, lepiej żeby był bezbłędny.
     Baal poszedł z synem do domu, chciał z nim porozmawiać, a Isartaris stała jeszcze przez chwilę na zadaszonym ganku, po czym poszła do statku męża. Była uparta, a gdy raz powzięła jakąś decyzję, to trudno było ją od niej odwieść. Szybkim krokiem przemierzyła dzielącą ją od statku odległość i bez skrępowania weszła na pokład. Była tu tylko raz, zaraz po tym jak została żoną Baala i nie pamiętała już za bardzo układu pomieszczeń. Wiedziała, że zaraz za włazem była śluza, a za nią na prawo kokpit, a na lewo... Stał tam, a właściwie kucał, jakby chciał usiąść na niewidzialny krześle; w wyciągniętych przed siebie rękach trzymał ciężarki. Napięte mięśnie drżały z wysiłku, a na ciele widać było połyskujący pot, musiał katować się tak od jakiegoś czasu. Isartaris odchrząknęła, bo Ak'tunak, stojąc tak z zamkniętymi oczyma, zupełnie się zauważył jej przybycia, tak jej się przynajmniej wydawało. Ak'tunak odstawił ciężarki, wyprostować się i znów oddał jej pokłon. 
   – Możesz się wyprostować i spojrzeć na mnie – powiedziała. Zrobił, jak mu kazała. – Może przyszedłbyś do nas na kolację? – zapytała. 
   – Nie mogę. Baal będzie zły, kazał mi tu siedzieć aż do naszego odlotu.
   – Jeśli nie przyjdziesz, to ja będę niezadowolona – powiedziała tonem
stanowczym i nieznoszącym sprzeciwu. Efekt był taki, jak się spodziewała. Ak'tunak ponownie się skłonił i odparł.
   – Przyjdę na pewno. 
   – Za dwie godziny. 

     Największa sala w domostwie Isartaris dawno nie była tak gwarna. Przy długim, zastawionym wszelkimi potrawami stole siedzieli wszyscy członkowie jej klanu. Ściany wykonane z grubych, ciosanych bali oświetlały lampiony imitujące światło ognia, które raz przygasało, a raz płonęło jasnym światłem. Isartaris, jako głowa klanu, siedziała obok męża, dalej jej siostry i ich dzieci. Wszyscy czekali na jej znak, nikt nie odważył się po jedzenie sięgnąć bez jej zgody, a ona też czekała. Do sali weszła ochmistrzyni.
   – Przyszedł Ak'tunak – zadenuncjowała go.
  – Niech wejdzie – odparła Isartaris. Baal zmierzył ją zimnym spojrzeniem. – Nie wypada, by sam tam siedział – wyjaśniła. 
Gdy Ak'tunak wszedł do sali, zapadła cisza. Wszyscy oderwali się na chwilę od rozmów, które toczyli i przyglądali się niespodziewanemu gościowi. Isartaris z zadowoleniem stwierdziła, że Ak'tunak dobrze przygotował się do wizyty w jej domu. Miał na sobie miękką zbroję z grubej, tłoczonej skóry, która ukrywała całe plecy i pierś. Ramiona i biodra okrywały grube pasy z takiej samej skóry ozdobione nitami z metali szlachetnych. Napierśnik i wysokie nagolenniki zdobił motyw roślinny z tego samego czerwonego metalu, z którego wykonano pierścienie na włosy. 
Młody wojownik miał trochę spłoszone spojrzenie, chyba nie przywykł do takiego zainteresowania. 
   – Siadaj! Co tak stoisz? – zawołał go Baal niezbyt zachęcającym tonem. Wiedział do czego dąży jego żona i nie był zadowolony. Nie żeby miał coś do Ak'tunaka, bo naprawdę go lubił, ale znał też jego matkę i to ona była głównym powodem niechęci do pomysłu Isartaris. 
Młody wojownik zasiadł na jedynym wolnym miejscu na przeciw Isartaris, obok Namazu. Baal wykrzywił się: „No, to teraz oczu od talerza nie oderwie, biedaczek”. Myślał o uczniu. 
     Isartaris dała znak do rozpoczęcia posiłku. Znowu zrobiło się gwarno. Żona Baala przyglądała się raz Namazu, raz Ak'tunakowi. Na pierwszy rzut oka widać było, który z nich jest już dojrzały. Skóra Namazu była słabo wybarwiona, w porównaniu z Ak'tunakiem wręcz blada. 
   – Powiedz, jak ci się widzi moje domostwo? – zapytała Isartaris. Baal omal się nie zakrztusił. Ak'tunak zerknął na nią. 
   – Ładnie tu – powiedział niezbyt głośno. 
   – Ładnie?! – zakpił Namazu. – Tylko tyle?
Ak'tunak, nie patrząc na niego, potwierdził. 
   – Tak, ładnie. 
Namazu uśmiechnął się, zerknął na Isartaris i zapytał, tym razem bez drwiny.
   – To może zamiast siedzieć na statku zamieszkasz u nas? Matka Isartaris na pewno się zgodzi. Co ty na to, Matko? – Namazu jakby znał jej intencje. Isartaris nalała mężowi wina, potem sobie, a potem wyciągnęła dłoń, w której trzymała dzban w stronę Ak'tunaka. 
   – Nie mam nic przeciw. – Uśmiechnęła się. Młody wojownik zerknął niepewnie na swojego mistrza. Nie chciał go urazić, ale jeszcze bardziej obawiał się urazić jego żonę.
   – Jeśli mistrz się zgodzi... – odparł. 
Baal Bez Włosów odstawił swój puchar, z którego zdążył wypić już całe wino. 
   – Dzisiaj wrócisz na statek, a jutro pomyślimy, gdzie cię ulokować – odparł. Miał nadzieję, że to załagodzi zapędy Isartaris przynajmniej do momentu, aż powie jej, dlaczego swatanie ich córek z kimkolwiek z klanu Czarnookich nie jest dobrym pomysłem. 

     Po kolacji Isartaris była w wyśmienitym humorze. Szykując się do snu, nuciła sobie cicho. Baal siedział już w łóżku i przyglądał się żonie. 
   – Nie ciesz się tak, bo nie masz z czego – rozpoczął rozmowę ponurym. Teraz widział, że źle zrobił, nie mówiąc jej tego od razu. Isartaris wtarła we włosy pachnący kwiatami balsam i zajęła się twarzą. 
   – Jak to nie? Jestem o krok bliżej niż w południe. 
   – W ich klanie wszyscy mają czarne oczy. 
  – Wiem, mówiłeś mi – odparła, przysuwając się bliżej lustra, by wyjąć soczewki z oczu, ich konstrukcja umożliwiała widzenie barw. 
   – Ale nie powiedziałem ci, jak to osiągają. 
   – Mówiłeś. To rodzinna mutacja. 
   – Która przejawia się raz na kilka poczęć.
Isartaris skrzywiła się.
   – No, myśl – powiedział Baal, widząc, że coś wreszcie zaczyna do niej docierać. 
   – Ale powiedziałeś, że wszyscy... To chyba czegoś nie rozumiem. 
   – Matka Ak'tunaka urodziła pięciu synów i tylko on jeden miał tę mutację, on i jego dwie siostry. 
   – A reszta?
   – Reszta była normalna. Oni pozbywają się tych, którzy nie pasują do wizji tej kobiety. 
   – Zabijają ich?!
  – Nie. Kastrują bez różnicy na płeć. Chłopcy służą w ich małej armii, a dziewczęta usługują pełnoprawnym członkom klanu. 
   – Dlaczego się na to godzą? Czemu nikt nie zrobi z tym porządku?
  – Bo nikt nie chcę się mieszać w wewnętrzne sprawy tej rodziny. Poza tym któż miałby to zrobić? Oni sponsorują badania naukowe, wyprawy łowieckie, nawet akademię, w której szkolili się nasi starsi synowie. Ak'tunakowi nie mam nic do zarzucenia, to dobry chłopak, posłuszny, może nawet trochę za bardzo. Ale nie oddam mu córki, nie chcę, żeby moje wnuki pozbawiono praw tylko dlatego, że nie spełniły czyichś oczekiwań, bo urodziły się normalne. 
Isartaris milczała, ciężko było jej uwierzyć, że można tak potraktować własne dzieci. Taka zbrodnia w najwyższy kręgach. 
   – A co Ak'tunak o tym myśli? Rozmawiałeś z nim? Jakie jest jego...
   – Isartaris, daj spokój. Cóż on może myśleć? Dla niego to normalna kolej rzeczy. 
   – Może nie chce tam wracać?
   – On ma tylko dwa wyjścia: słuchać matki albo zginąć na ławach. Do tego drugiego ja mam nie dopuścić, a co do pierwszego... Tak kobieta zabiła własne siostry, by przejąć rządy. Fakt, że nigdy jej niczego nie udowodniono, ale gdy mnie zatrudniała, powiedziała, że śmierć jej sióstr była dobrze zaplanowanym wypadkiem. Jeśli jakimś cudem udałoby ci się go przekonać do pozostania tu, to gwarantuję, że ona osobiście zapukałaby do twoich bram. 
Zapanowała cisza, żona Baala próbowała poukładać sobie wszystko, czego się dowiedziała, a Bezwłosy tworzył już sobie w głowie plan szkolenia Namazu. 

     Ak'tunak wrócił na statek, tu czuł się dobrze. Przeszkadzał mu harmider w domu Baala i jednocześnie fascynowały go stosunki rodzinne tego klanu, zwłaszcza Isartaris tak różna od jego matki. Wszyscy w tej rodzinie zwracali się do niej Matko, nawet dzieci jej sióstr. Przed snem maluchy uściskały ją, a ona gładziła je po głowach i życzyła im dobrych snów. Było w niej coś, co go fascynowało pociągało i... Potrząsnął głową, odganiając od siebie myśli, które nie powinny w niej zagościć i poszedł spać. 

     Świt przywitał wszystkich poranną mgłą. Mikroskopijne kropelki osiadły na wszystkim, co znajdowało się na zewnątrz. Zdobiły rośliny i uwydatniały cieniusieńkie wici snute przez drapieżne owady. Namazu spał w najlepsze, gdy do jego pokoju z impetem ktoś wpadł. Rycząc, bez cienia delikatności wyrwał go ze snu. Oszołomiony Namazu jęczał ciągnięty brutalnie za ramię, Baal nic sobie z tego nie robił. Isartaris wyszła ze swej sypialni zaalarmowana panującym w domu harmidrem, inni członkowie rodziny też wyszli sprawdzić, co się dzieje. Namazu szarpał się, próbując uwolnić ramię ze stalowego uścisku ojcowskiej dłoni. Isartaris podeszła do okna. Na placu przed domem w opadach drobnego deszczu, który akurat zaczął padać, stał Ak'tunak. Miał na sobie jedynie przepaskę na biodrach, a w dłoniach trzymał dwa długie drewniane, ćwiczenie kije. Isartaris otworzyła okno, by móc lepiej słyszeć. Baal wyprowadził zszokowanego Namazu i zaprowadził przed Ak'tunaka. 
   – Zobaczymy, co umiesz – powiedział i skinął w stronę ucznia. Ak'tunak cisnął jeden z kijów w Namazu. 
Zdezorientowany chłopak nie zdołał go złapać. Uczeń Baala przyjął pozycję wyjściową. 
   – Do pierwszej krwi! – krzyknął Bezwłosy. Isartaris zacisnęła pięści. 
  – Ale jak do krwi? – burknął Namazu, spoglądając na tempo zakończony kij. Ak'tunak przypuścił atak, zadał Namazu tylko jeden cios prosto w twarz. Syn Baala upadł na plecy. 
  – To niesprawiedliwe! – krzyknął, splunąwszy krwią.
  – Ak'tunak wygrał! – oznajmił Bezwłosy. – Powinieneś zawsze być gotowy do odparcia ataku – zwrócił się do syna. – Jeszcze raz. Namazu, przyjmij pozycję. Nogi szerzej, bo zaraz znowu wylądujesz w błocie. Dobrze. Start! 
Tym razem to syn Baala zaatakował, chciał uderzyć przeciwnika w twarz. Ak'tunak sparował uderzenie górą kija, po czym drugim końcem od dołu walnął Namazu w brzuch, gdy ten zgioł się z bólu w pół, poprawił mu ciosem w plecy. Chłopak znowu wylądował w błocie. Baal stanął nad nim, zaklikał niezadowolony. 
   – Nie naśladuj go i nie atakuj bezmyślnie. Jeśli nie wiesz, jak silny jest twój przeciwnik, spróbuj go najpierw wyczuć. – Wyciągnął rękę do syna, by pomóc mu wstać. – Spróbuj go chociaż trafić. Nie przejmuj się tym, że jest od ciebie lepszy. Paruj ciosy, a gdy wyczujesz moment, uderz. 
Namazu pokiwał głową na znak, że rozumie wskazówki ojca. Teraz nie atakował bezmyślnie, pozwolił, by to Ak'tunak przejął inicjatywę i udało mu się nawet zablokować parę ciosów, ale potem uczeń ojca zwiększył tempo i Namazu nie był w stanie za nim nadążyć. Ak'tunak obił go boleśnie. Isartaris przyglądała się uważnie, obok niej stała biologiczna matka Namazu. 
   – Wystarczy! Wiem to, co chciałem. Ak'tunak pokaże ci teraz kilka ciosów, będziecie ćwiczyć razem. 
Baal wrócił do domu, pozostawiając ich na placu. Isartaris czekała, aż do niej podejdzie. 
   – Narobiliście takiego rabanu, że omal serce mi nie stanęło – powiedziała. Baal zbył ją machnięciem ręki. 
   – Piszczy jak mała panienka. 
   – Bo go wystraszyłeś. 
Bezwłosy spojrzał na żonę z posępną miną. 
   – Bo było mu za dobrze. Na razie zostaniemy tu, potem wyruszymy na areny.

     Od tego dnia każdy poranek wyglądał tak samo: wstawali o świcie; ćwiczyli to, co nakazał im Baal; robili przerwę na posiłek i odpoczynek; po nim biegli gdzieś w las, wracali po dwóch, trzech godzinach; znowu odpoczywali; jedli i znowu ćwiczyli. Baal był wymagającym nauczycielem. Isartaris przyglądała się uważnie poczynaniom młodych adeptów i nie podjęła więcej próby zwerbowania Ak'tunaka. 
A później, zgodnie z zapowiedzią Baala, wszyscy trzej odlecieli. Czasami jeszcze Isartaris wspominała Ak'tunaka, zwłaszcza w chwili, w której wydawała starsze córki za mąż, ale po dziesięciu latach obraz tego młodego wojownika zatarł się w jej pamięci i pozostało jedynie uczucie jakiegoś dziwnego braku, oczekiwania. W końcu przestała też czekać na wiadomość od męża. 



      Namazu czekał przed statkiem na Ak'tunaka, który spóźniał się już dwie godziny, co mu się nigdy nie zdarzało. Syn Baala bardzo się zmienił od chwili opuszczenia domu matki. Nie był już niskim chłopcem, choć figura kloca wciąż mu została. Teraz cały był wielki i umięśniony. Baal co roku musiał zamawiać dla niego zbroję, gdy zaczął dojrzewać i rosnąć. W końcu proces ten się zakończył i Bezwłosy odetchnął z ulgą, bo mogli w końcu opuścić rodzinną planetę i udać się na łowy do odległych, nieuczęszczanych światów. 
      Z pomiędzy drzew wyszedł Ak'tunak, w dłoni niósł worek, nie wyglądał, jakby musiał stoczyć jakiś wyjątkowo ciężki bój. Zauważywszy Namazu, podszedł do niego. Syn Bezwłosego był od niego wyższy o głowę. 
    – Co tak długo? - Głos Namazu był niski, jakby rodził się w gdzieś w jego brzuchu, a nie wydobywał się z gardła. 
   – Czekałem na dogodny moment – odparł Ak'tunak i zwrócił swoją zamaskowana twarz w stronę odległej równiny, z której wracał. Namazu znowu nie miał biohełmu, w tym obcym dla nich otoczeniu kompletnie nic sobie nie robił z faktu, że skład atmosfery był tu inny niż na ich planecie. Może nie był dla nich trujący, ale Ak'tunak czuł się tu jak pijany. 
   – Odurzysz się – stwierdził, nie spojrzawszy nawet na syna Bezwłosego. 
Namazu rozprostował kły, były znacznie większe od przeciętnych, i podrapał się po idealnie gładkim czole, którego nie zdobiły żadne wypustki. Przy zielonej skórze pokrywającej całe ciało, gładkie, czerwone czoło rzucało się w oczy. 
   – Cha, cha, cha, już się odurzyłem, bo czekam tu na jednego pajaca, który spóźnił się na nasze miłosne spotkanko. Może go widziałeś? – Zastąpił Ak'tunakowi drogę do statku. 
   – Bardzo śmieszne – odparł właściciel czarnych oczu i spróbował wyminąć wiecznie nachalnego Namazu. 
 – Pomogę ci – powiedział syn Baala i wyrwał tobołek z dłoni Ak'tunaka, który nie zdążył nawet zareagować. Peszyły go dziwnie, przyjacielskie gesty Namazu, bo wiedział, że ten za nim nie przepada, co syn Baala nie omieszkał wielokrotnie udowodnić. Wyrwawszy wór z trofeum, Namazu skierował się do statku. 
   – Gdzie jest mistrz? – zapytał Ak'tunak, idąc za Namazu.
   – A co? Potrzebujesz jego wsparcia? Stary śpi.
   – Nie powinieneś tak o nim mówić. To twój mistrz i ojciec.
  – I jest stary, dlatego tak często śpi, jak małe dziecko. Chcesz go poniańczyć? Chyba już dość mu się podlizywałeś. Bez przerwy gada o tobie: Ak'tunak to, Ak'tunak tamto, Ak'tunak robi to tak, spójrz na Ak'tunaka. A ja przecież ciągle patrzę – dokończył i odwrócił się. Przez chwilę mierzył towarzysza spojrzeniem z dziwnym uśmieszkiem na twarzy, który sprawiał, że uczniowi Baala zrobiło się gorąco. Miał szczerą ochotę zatrzeć ten uśmieszek z jego gęby, ale Baal zabronił im walki po incydencie na ich planecie. Obaj omal się wtedy nie pozabijali, do dziś mieli blizny po tamtej walce. Namazu ciągle prowokował Ak'tunaka, chyba bawiły go słowne potyczki z nim. Czasami przechodząc obok, Namazu szturchał go albo stawał zaraz za nim i, pochylając się, szeptał mu do ucha przeciągłe „buuuu”. Ak'tunak znosił cierpliwie te zaczepki i tłumaczył je sobie zazdrością syna o ojca. Namazu jednak wcale nie zabiegał ani o uznanie Baala, ani o jego uwagę. Robił co prawda wszystko, co kazał mu Bezwłosy, ale robił to po swojemu, często z innym skutkiem niż zamierzony. 
   – No, to skoro zdobyłeś swoje trofeum – powiedział syn Baala, wciskając worek z powrotem w ręce właściciela – to możemy wynosić się z tej zapadła dziury. 
   – A ty nie chcesz trofeum? – zapytał Ak'tunak. 
  – Wezmę sobie twoje – zażartował Namazu, ale widząc minę Ak'tunaka, dodał. – Wystarczy mi to, co mam i blizna, którą mi zafundowałeś. Będę wciskał pannom historię o tym, jak stoczyłem niebezpieczny bój ze śmiertelnie groźną morską istotą, której ciało nie ma szkieletu i rozpada się zaraz po jej śmierci. 
Ak'tunak spoglądał na niego z niedowierzaniem, ale domyślał się, że syn Bezwłosego jest w stanie to zrobić. 
   – Muszę porozmawiać z mistrzem. – Ak'tunak zignorował głupie gadanie syna Baala.

     Bezwłosy faktycznie spał w swojej kajucie. Ak'tunak pochylił się nad nim i w ciszy przyglądał się jego poruszanej płytkim oddechem piersi. Przez ostatnie lata Bezwłosy Baal bardzo się postarzał, jego uczeń wyraźnie dostrzegał zmiany, jakie w nim zaszły. Stary wojownik tracił siły, był jednak na tyle uparty, że ciągle odwlekał powrót do domu. Jego uczniowi to nie przeszkadzało, chociaż czasami wolałby być z dała od nachalnego syna swego mistrza.
Ak'tunak potrząsnął lekko bladym ramieniem Baala, stary łowca otworzył oczy, spojrzał na ucznia i znowu zasnął.
   – Mistrzu, musisz coś zobaczyć - ponaglił go Ak'tunak.


      Wszyscy trzej stali przed gniazdem – dziwacznym tworem z błota i śliny zamieszkujących je istot. Baal już niejednokrotnie widział taką budowlę, ale ta była znacznie mniejsza. 
   – Czy to jest...?
   – Gniazdo Sempr - Ak'tunak dokończył pytanie Namazu. 
   – Tak – potwierdził Baal. – Ale jakieś małe i wygląda na opuszczone. 
   – Przeprowadziły się? – zapytał Namazu, usiłując przeskanować opustoszałe gniazdo. 
  – Nie, raczej wymarły. Pewnie w nowym miocie na świat nie przyszła żadna królowa albo nie było nosicieli i kolonia wyginęła. Życie Sempry jest krótkie – wyjaśnił Baal, spoglądając rozmarzonym wzrokiem jakby przez ściany gniazda.
   – Ale przecież niedaleko żyje tubylcza kolonia – stwierdził Ak'tunak.
   – Nie wszystkie istoty nadają się na nosiciela.
   – Nie da się zajrzeć do środka, skaner niczego nie wykrywa. - Namazu uparcie starał się dojrzeć wnętrze gniazda.
   – Dlatego wkraczanie tam jest takie niebezpieczne, a trofeum z królowej przynosi najwyższą chwałę łowcy, któremu uda się je zdobyć – powiedział Baal, uważnie przyglądając się okolicy w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów niebezpiecznych istot, które stworzyły obserwowane przez nich gniazdo. Rój znajdował się na płaskim terenie usianym wysokimi skalnymi kolumnami. Bezwłosy poszedł do syna.
   – Wracamy na statek – powiedział, uruchamiając kamuflaż. – Ak'tunaku, ty zostaniesz tutaj. Obserwuj. Tylko tyle. Nie podejmuj żadnych działań, dopóki nie wrócimy. Zrozumiałeś?
Uczeń przytaknął ruchem głowy, po czym zniknął ukryty za kamuflażem. Baal poszedł przodem, Namazu za nim. Szli w milczeniu, mimo że Namazu aż się cały gotował, w końcu nie wytrzymał, nabrał powietrza i już miał zadać pytanie, gdy ojciec uprzedził go, odpowiadając na nie.
   – Nie jesteśmy przygotowani na walkę z Semprą, a podejrzewam, że królową wciąż jest w środku. 
Namazu zatrzymał się lekko zaskoczony. 
  – Skąd wiesz? – zapytał, ponawiając marsz i krocząc za ojcem, stawiał stopy tak, by przypadkiem nie zadeptać jego śladów. Miał taki dziwny, irytujący Baala zwyczaj. 
  – Bo tu nie ma zwierząt. Trzymają się z daleka, bo nie czują się tu bezpiecznie – wyjaśnił Bezwłosy. – Musisz obserwować i wyciągać wnioski, a nie tylko walić na pałę. Zabierzemy ze statku zbroję i broń odporną na ich kwas i wrócimy.
   – Chcesz ją upolować?
   – Nie. Ty chcesz ją upolować.
   – Ja! W życiu.
Baal zatrzymał się gwałtownie, niespodziewanie odwrócił się i zdzielił syna w łeb.
   – Mam dość twoich wykrętów. Jesteś krnąbrny, leniwy i stronisz od obowiązków. Jeśli myślisz, że uda ci się tak przejść przez życie, to się mylisz. Twoi starsi bracia zrobili, co do nich należało albo zginęli, ale nie przysparzali swoim matkom zmartwień. A ty co powiesz swojej, że ci się nie chciało? To wielka szansa, zwłaszcza że w gnieździe nie ma robotnic. Taka szansa może ci się już nie trafić. Zamiast biadolić, doceń ten fakt. – Zakończył Baal i z głośnym warknięciem odwrócił się od syna, by ponowić przerwany marsz. Namazu zacisnąwszy pięści, poszedł za nim. Wcale nie potrafił docenić zaszczytu, którym postanowił obdarzyć go ojciec. Znał zagrożenie i wolał w miarę możliwości go unikać. Nie miał ambicji jak Ak'tunak, nie pragnął sławy jak ojciec i bogactw jak Matka Isartaris, wystarczył mu c'ntlip i jakąkolwiek chętna kobieta. 

     Ak'tunak siedział zamaskowany kamuflażem w cieniu jednej z kolumn. Czerwona ziemia wokoło kontestowała z wyblakłą szarością gniazda. Wojownik nie poruszył się niecierpliwie i nie zmienił pozycji od momentu, w którym zasiadł w tym miejscu. Gniazdo wyglądało jak ogromne kłębowisko twardych ścięgien poprzyczepianych do ziemi i rozciągniętych między skalnymi kolumnami. Ak'tunak wiedział, że jego budowa i skład chemiczny zapewniają idealną temperaturę do składania i przechowywania jaj. Sempry były bardzo niebezpieczne i cechowały się wyjątkową agresją. Uczeń Bezwłosego rozważał, skąd wzięły się tutaj te stworzenia i niepokoił go ten fakt. Po długim wyczekiwaniu w końcu powrócił mistrz. Ak'tunak widział, że przygotowali się do walki i nie dziwił go fakt, że Baal wolał zabrać ze sobą syna niż jego. 
Bezwłosy kazał mu zostać na miejscu i czekać, gdyby nie wrócili, miał zabrać statek i wrócić do domu. Ak'tunak przyglądał się im, gdy wkraczali do tego niebezpiecznego świata. 

     Baal uruchomił noktowizyjne spektrum zaraz po przekroczeniu wejścia. Nad podłożem unosił się cięższy od powietrza gaz, wyraźnie było widać, jak się kotłuje pod stopami z każdym ich krokiem. Szli głównym korytarzem, który niechybnie prowadził do komory lęgowej, gdyby wszystko było normalnie, to miejsce powinno być pełne Sempr pilnujących przejścia wybudowanego specjalnie dla królowej. W gnieździe było też wiele mniejszych i węższych korytarzy, ale te dla łowców w zbrojnych były zbyt ciasne – żaden z nich nie zhańbiłby się pełzaniem na czworaka. Bezwłosy w pełnej gotowości szedł przodem, był skupiony i zwarty, gotowy, by w każdej chwili odeprzeć ewentualny atak. Namazu znowu szedł za ojcem, nie bał się, raczej odczuwał pewien dyskomfort związany z klaustrofobicznym wyglądem tego miejsca. Podobnie jak ojciec był gotów do walki, korytarz prowadził prosto, nie zakręcał, nie wnosił się ani nie opadał. Na jego końcu widać było tylko ciemność. Dla istot pozbawionych oczu ten fakt nie stanowił żadnej przeszkody, gdyby tu były, już dawno by ich zaatakowały. Dotarli w końcu do komory lęgowej, po jednej stronie pełno było w niej jaj, ale wyglądały dziwnie, jakby wyschły. Namazu kucnął obok jednego i za pomocą skanera zajrzał do środka. 
   – Puste – szepnął. 
Bezwłosy spoglądał w przeciwległy kąt.
   – Bo nie zostały zapłodnienie – również szepnął. – Znosiła żywe jaja dopóki trwał cykl, zapewne nie wykluła się z nich nowa królowa, a stara nie dopuściła do siebie żadnego z samców. Chyba jest już bardzo stara – dokończył. 
Namazu zerknął na ojca a potem na miejsce, w które spoglądał Bezwłosy. Na ziemi leżała królowa Sempr. Za czasów swej młodości musiała wzbudzać strach, była ogromna, ale wyraźnie już stara. Głowę zwieńczona pokaźną koroną wsparła na wielkim skalnym bloku leżącym na ziemi, długie nogi podwinięte miała pod ciało, które otuliła ogonem, jakby to miało ją ogrzać. 
„Dziwny widok”. Pomyślał Baal, podchodząc bliżej. Ciało królowej nosiło liczne blizny, a część jej kostnej korony była odcięta w dosyć charakterystyczny sposób, ubytek tworzył znak „V”. 
   – Kat'satu – przemówił Bezwłosy. Królowa jak by znała dźwięk imienia, które nadali jej łowcy. Podniosła głowę i skierowała pysk w stronę wypowiadającego je wojownika. Ojciec Namazu wyciągnął włócznię przed siebie, trzymał ją w wyprostowanej ręce, a potem odłożył na ziemię, to samo zrobił z działkiem. Namazu podszedł do niego wzburzony zachowaniem ojca. 
   – Co robisz!? Oszalałeś? Chcesz z nią walczyć bez broni?! – wykrzyknął. – Jest stara, ubijmy ją i wynośmy się stąd. Po co ten cały cyrk?
   – Należy jej się szacunek.
Namazu prychnął wściekłe, znad jego ramienia wystrzeliło ku górze działko plazmowe. 
   – Nie! – krzyknął ojciec, uderzywszy syna odzianą w stalową rękawicę pięścią. Namazu zachwiał się, cios był na tyle mocny, że na chwilę go zamroczyło. Królowa Sempr zasyczała ostrzegawczo. 
   – Nie zasługujesz na ten zaszczyt – oznajmił Bezwłosy z pogardą w głosie. – Odejdź stąd, swoją hańbę zmyjesz później i zrobisz to tak, jak ci każę. – Odwrócił się od syna, wydobył dwa dyski i stanął na przeciw królowej. Sempra poruszała głową z boku na bok, wyczuwała niebezpieczeństwo i bardzo dobrze znała zapach łowców. Baal cisnął jednym dyskiem, broń przeleciała obok królowej zatoczyła łuk i, wracając, zraniła ją w bok ciała. Sempra zaryczała wściekłe. Baal był gotów, nagle wygiął się dziwnie do tylu, wyjąc z bólu. Jego brzuch wydął się, a potem skóra pękła pod naporem włóczni powoli przeszywającej jego ciało. Namazu z premedytacją przebijał ciało ojca jego własną bronią, z premedytacją robił to tak powoli.
   – Mam... cię... już... dość - szeptał ojcu do ucha, cedząc każde słowo. – Tę starą żmiję zabiję sam, a ty przywitał się wreszcie ze swoim bogiem. 
Baal upadł na kolana, nigdy by nie przypuszczał, że jego własny syn może zechcieć podnieść na niego rękę. Zamknął oczy. Takiej hańby nawet śmierć nie zmyje. Namazu będzie przeklęty po wsze czasy. Namazu otworzył ostrza nadgarstkowe, chciał dobić ojca. Coś mocno szarpnęło go w bok, pochylony nad ziemią Baal w mgnieniu oka oddalił się od niego, twarda skała uderzyła go w plecy tak, że nie mógł złapać oddechu. 
Bezwłosy podniósł się, dobrze znał charakterystyczny dźwięk jaki wydawał szybko poruszający się ogon Sempry, to sprawiło, że zdołał uniknąć tego ataku, jednak Namazu nie był doświadczony w walce z tymi istotami. Baal uzmysłowił sobie, że źle zrobił, zabierając ze sobą syna, chciał mu pomóc a... Odskoczył do tylu, unikając kolejnego ciosu, tym razem skierowanego w niego. Nieświadomie Namazu ułatwił królowej zadanie, raniąc ojca, wystawił go na jej ataki. Sempra będzie się kierowała zapachem jego krwi. Bezwłosy rzucił oboma dyskami naraz, nie chybił, bo nigdy nie chybiał, jednak rany zadane tą bronią były powierzchowne. Stara królowa nauczyła się unikać lecącej broni. Bezwłosy musiał pozbyć się włóczni z własnego ciała, a jedynym sposobem na to, było przyciągnięcie jej całej przez ranę. Ręce mu drżały, pot wystąpił na czoło, a całe ciało ogarnęła fala gorąca. Pociągnął mocno i opadł na kolana, omal nie tracąc przytomności. Odetchnął kilkakrotnie, cały czas nie spuszczając królowej z oczu, która wściekłe wychowała ogonem, ale nie atakowała, jakby czekając, aż jej przeciwnik będzie w stanie podjąć walkę. Baal pociągnął ponownie i zawył, jeszcze tylko jeden raz... szarpnął. Włócznia przeszła przez ciało i opadła na ziemię, opuszczona przez drżące ręce wielkiego wojownika. Dźwięk stali spadającej na skalne podłoże, wzniecił kolejną fale wściekłości królowej, kłapiąc zajadle paszczą, przypuściła atak. Baal zebrał się w sobie, biegnąc, strzelał do niej z mini wyrzutni strzałek nadmiernych. Drobne pociski nasączone były neurotoksyną i wywoływały miejscowy paraliż mięśni. Królowa poczęła utykać na jedna nogę, Bezwłosy wykorzystał ten fakt i cisnął po raz kolejny dyskiem. Wirująca broń mknęła prosto w pierś królowej, Baal nie chciał uszkodzić cennego trofeum. Szybkość i inteligencja starej Sempry zaskoczyła nawet tak doświadczonego wojownika jak Bezwłosy. Królowa słysząc nadlatujący dysk, przypadła płasko do ziemi, broń utkwiła w skalnej kolumnie za nią. Podniósłszy się, Sempra ruszyła do ataku, wyczuwała łowcę. Bezwłosy skoczył w lewo, unikając jej długiego ogona, wciąż sparaliżowane mięśnie spowalniały ją i dawały łowcy czas na podjęcie działań. 

     Ak'tunak wsłuchiwał się w panującą ciszę, czasami odrywał wzrok od wejścia do gniazda i przyglądał się poruszanym lekkim wiatrem trawom. Kępki tych roślin rosły gdzieniegdzie dopełniając tego prawie pustynnego krajobrazu. Łowca czekał cierpliwie, czasami dobra okazja trafiała się po wielu godzinach, cierpliwość była cechą dobrego myśliwego. Kopułą gniazda wstrząsnął wybuch, Ak'tunak zerknął na chmurę pustynnego kurzu i dymu unoszącą się z wiatrem i powrócił do przeglądania się trawom. Baal nie byłby zadowolony, gdyby się wtrącił do walki, miał tu czekać i to właśnie zamierzał uczynić. 

     Namazu przyglądał się walce, którą toczył jego ojciec. Stary wojownik opadał już z sił, jego ruchy nie były tak szybkie jak na początku i z ledwością unikał kolejnych ataków królowej. Ratował go jedynie fakt, że postrzelił ją kilkakrotnie strzałkami zawierającymi środek paraliżujący. Namazu domyślał się, że specyfik nie będzie działał długo, chciał to trofeum, ale jeszcze bardziej chciał się uwolnić od protekcji ojca. Z działka wycelował w Semprę zajętą atakowaniem starego Yautjańczyka i wystrzelił. Pocisk błękitnej plazmy poszybował wysoko, prosto w kopułę. Zdezorientowany Namazu wycelował jeszcze raz – i tym razem pocisk ominął cel. Podczas upadku wysięgnik, na którym umieszczone było działko, wykrzywił się, uniemożliwiając precyzyjne strzelanie. Te dwa niecelne strzały zwróciły tylko na niego uwagę królowej. Porzuciła atakowanie rannego łowcy i poczęła węszyć w poszukiwaniu drugiego celu. Namazu zorientował się, że teraz on stanie się jej celem i, nie czekając na rozwój sytuacji, sięgnął po dysk i cisnął nim z całej siły, w ogóle nie celując. Ostrze rozcięło skórę na ramieniu królowej. Łowca ukrył się za jedną z kolumn, nie zamierzał stawać do bezpośredniej walki, zdjął z ramienia działko, które zdążyło już się naładować, wyskoczył zza skały i, biegnąc, oddał strzał do Sempry, która wściekle uderzała ogonem o kolumnę. Strzał znowu okazał się niecelny, lecz tym razem Namazu miał więcej szczęścia, trafił w kolumnę. Pionowa, wąska skała rozpadła się pod wpływem wybuchu, a ogromne, skalne bloki przygniotły królową. Namazu podniósł się z ziemi i otrzepał z pyłu niczym pies z wody, rozłożył włócznię, zamierzał dobić ją ciosem w nasadę czaszki. Pewnie stąpał po ziemi pokrytej pyłem i różnej wielkości odłamkami skalnymi. Sempra nie ruszała się, leżała na boku w nienaturalnie krzywej pozycji. Yautja stanął nad nią, oburącz trzymał włócznię grotem skierowaną w dół. Był gotów, wyrównał oddech, naprężył mięśnie ramion i... Padł na ogromny łeb królowej pchnięty z ogromną siłą w plecy. Sempra tylko udawała martwą, bo zaczęła zajadle kłapać pieszczą i przebierać długimi tylnymi nogami. Namazu zerwał się na równe nogi i odskoczył na bezpieczną odległość. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał gotów zadać cios, klęczał jego ojciec, ręce bezwładnie wisiały mu wzdłuż ciała, nie było już w nich siły, z ust starego Yautji sączyła się krew, jego klatka piersiowa po raz ostatni wydawała oddech. Baal, wielki wojownik, obrońca honoru i kodeksu umierał tak, jak tego chciał – w walce. 
Namazu dostrzegł ruch ojcowskich ust i rozpoznał słowa, które chciał mu przekazać ojciec: „Wałcz honorowo”. Zacisnął dłonie mocniej na włóczni i, wrzeszcząc jak opętany, rzucił się do ataku. Zaalarmowana jego krzykiem królowa machnęła mocno ogonem, by strącić nadziane na ostrą końcówkę ciało jednego z napastników, nie zdołała jednak uniknąć ciosu ostrej włóczni, która przeżywszy jej bark, przyszpiliła ją do podłoża. Wściekłość rannej istoty osiągnęła apogeum, jej długi ogon ciął powietrze i Namazu musiał się wycofywać. Pobiegł do miejsca, w którym wszystko się zaczęło i wśród skał zaczął szukać ojcowskiej włóczni. 
Królowa tym czasem zdołała uwolnić się i wstać, środek paraliżujący przestał działać i mogła poruszać się w miarę normalnie. Namazu usłyszał jej kroki, obejrzał się, jego broń wciąż tkwiła w ciele Sempry. Przeskoczył przez głaz i, klucząc między wyschniętymi jajami, wciąż szukał ojcowskiej broni. Sempra zatrzymała się na skraju gniazda, to było miejsce, w którym składała jaja. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę, „obserwując” postępowania intruza. Za każdym razem, gdy Namazu przez przepadek ocierał się o któreś z jaj, ostrzegawczo, głośno syczała, jakby chciała powiedzieć: „To sprawa między nami, zostaw je w spokoju”. Namazu nie miał czasu, zastanawiać się nad tym, skąd ona to wie, widział jej wahanie, domyślał się, że tylko niewiedza o stanie jaj sprawiała, że królowa trzymała się na uboczu – nie chciała zniszczyć swojego potomstwa. Syn Baala dostrzegł wreszcie włócznię ojca, nie leżała wśród jaj, jak przypuszczał, lecz kilka metrów dalej. Rozejrzał się, by ocenić sytuację i swoje położenie. Stał mniej więcej na środku gniazda, nie chciał zdradzać przed Semprą swoich polanów, dlatego postąpił kilka kroków w przeciwną stronę. Królowa przeszła dokładnie tyle samo kroków. Był w pułapce. Rozważał przez chwilę, co powinien zrobić, nagle zerwał się do biegu, królowa za nim, przebiegł kilka mętów i gwałtownie zwrócił. Sempra próbowała zrobić to samo, lecz pośliznęła się na skalnych odłamkach i przewróciła. Namazu, nie oglądając się, gnał przed siebie, a dopadłszy do ojcowskiej włóczni, natychmiast wyprostował się gotów w każdej chwili oddać rzut. Dostrzegł jednak, że Sempra ma problemy, dlatego nie rzucił od razu, lecz przyjąwszy podstawę, czekał. Gdy tylko królowa zbliżyła się i miał pewność, że nie chybi, cisnął oszczepem. Trafił w korpus ogromnej Sempry. Królowa nie zatrzymała się, pchana instynktem parła na przód. Intruz odskoczył w bok, lecz zdołała dosięgnąć go ogonem, a zaraz potem oddając długi skok, wylądowała tuż przy nim i przydepnęła go niczym robaka. Namazu ponownie otworzył ostrza nadgarstkowe i wbił je głęboko w ciało królowej, żrąca krew Sempry spływała po ostrzach, wypalając dziury w pancerzu i skórze łowcy. Wojownik zacisnął zęby i zadał następny cios, królowa zawyła przeciągle, złapała uzbrojoną rękę myśliwego i poczęła ją ciągnąć, przytrzymując jednocześnie nogą korpus łowcy. Namazu stęknął, czując jak mięśnie i ścięgna nadciągają się pod wpływem tej siły. Lewą ręką pochwycił wyrywane ze stawu ramię, jakby to miało powstrzymać ten proces, ból był nie do zniesienia. W końcu gardło Yajutjańczyka rozdarł krzyk bólu, tak jak mięśnie i skórę rozdarła okrutna siła królowej. Namazu krzyczał jeszcze przez moment, dopóki widział swoją oderwaną rękę w chudych łapach Sempry. Usatysfakcjonowana bestia puściła łowcę i zajęła się swoją zdobyczą. Namazu przewrócił się na lewy bok i podkulił nogi jak dziecko w łonie matki, miał dość, chciał zasnąć, chciał... Zabić tę kurwę choćby sam miał zdechnąć! Podpełzł do skalnego bloku leżącego opodal, wsparł się polecani o niego, nabrał w płuca powietrza i zdjął maskę. Szok pourazowy sprawił, że nie czuł już bólu. Odrzucił biohełm i krytycznie spojrzał na mini komputer znajdujący się na jego przedramieniu, wbudowany w niego ładunek mógł zmieść to miejsce z powierzchni ziemi. Był tylko mały szkopuł, Namazu nie miał ręki, dłoni i palców potrzebnych do wprowadzenia sekwencji samozniszczenia. 
   – Kurwa! – zaklął. Spróbował unieść klapkę kłem, udało się, ale wstukanie kodu nie było już takie proste, pomylił się.
  – Kurwa! – znowu zaklął. Był wściekły na ojca, że go tu zaciągnął, na siebie, że na to pozwolił, na tę „wstrętną sukę”, że jeszcze nie zdechła, mimo że ledwo trzymała się na nogach i na Ak'tunaka, że tak ślepo wykonywał rozkazy Baala. Zdekoncentrowany tymi myślami znowu się pomylił, zacisnął pięść ze złości i podniósł wzrok znad komputera. Rozejrzał się zaskoczony po gnieździe, nigdzie nie było królowej. Jak taką wielka suka mogła tak po prostu zniknąć? Na komputer spadła lepka ślina Sempry, Namazu spojrzał w górę, siedziała za nim i gdyby nie fakt, że on doskonale wiedział, że Sempry są ślepe, mógłby przysiądź, że mu się przyglądała.
   – Ty cwana zdziro – przemówił.
Królowa zasyczała, unosząc jednocześnie górną wargę i pokazując spore kły, Namazu patrzył porost w jej paszczę. Sempra przesunęła się nieznacznie w prawą stronę, łowca nie odgrywał od niej wzroku, nagle na granicy widzialności dostrzegł jakiś ruch, zbyt późno by mógł zareagować i uniknąć ataku. Cios był celny i błyskawiczny, królowa wyprostowała się, na końcu ogona zwieszało się ciało myśliwego, Sempra przesunęła je do pyska. Namazu wiedział, że to koniec, nie miał szans na ratunek, jego wzrok przesunął się z rozchylającej się właśnie piszczy Sempry na włócznię, która tkwiła w jej ciele. Syn Baala uśmiechnął się, śmiał się, chociaż go bolało. Królowa po raz kolejny zasyczała ostrzegawczo.
   – Zdychaj! - krzyknął i resztą sił sięgnął do włóczni. Pochwycił jej koniec i lekko przekręcił. „To broń tylko do walki z Semprami. Może uratować ci żeście, wystarczy przekręcić, by drobinki zabójczej neurotoksyny pojawiły się na ostrzu, potem wystarczy zadrapanie i Sempra ginie”. Przypomniał sobie słowa ojca.
W końcu dosięgnęło go przeznaczenie i twarda wewnętrzna szczęka Sempry rozłupała czaszkę Namazu. 

      Ak'tunak jeszcze przez chwilę stał i przyglądał się, jak Sempra trzyma się na nogach przez zaledwie kilka sekund po uśmierceniu Namazu. Potem padła na ziemię, wierzgając nogami i drąc ziemię długimi szponiastymi łapami, zdychała. Uczeń Baala czekał, przecież był cierpliwy, kiedy królowa padła, ruszył w głąb gniazda. Przyglądał się ciałom zabitych i w końcu zrobił coś, o co nigdy by sam siebie nie podejrzewał – zabrał trofeum, a ciała pozostawił, tak jak leżały. Potem wrócił do domu. Nikt z jego rodziny nie zapytał, jak zdobył tak znamienite trofeum ani gdzie podział się jego mistrz. Wszyscy przejęli za pewnik fakt, że młody łowca szkolony przez wielkiego wojownika jakim jest Baal, musiał poradzić sobie sam. Potem odbyła się uczta, na którą dumna matka zaprosiła przywódczynie klanów, z którymi zamierzała swatać syna. Ak'tunak milczał, nic nie jadł i nie pił, a na koniec uczty przyznał, że nie zdobył tego trofeum, lecz ukradł je poległym. Zapadła cisza, a potem wybuch skandal. Proces nie trwał długo, nie wzywano świadków, bo też i nie było kogo, a oskarżony nie próbował się bronić, skazano go na samotną banicję.


     Nie miał pojęcia, gdzie go wywieźli, wylądowali na równinnym, trawiastym terenie, na horyzoncie majaczyły zarysy niskich wzgórz. Wprowadzili go przed statek, dowódca dał mu dwa pakunki. 
   – To – wskazał większy – jest prezent od Rady Starszych, a to od twojej matki – wyjaśnił, po czym wrócił na statek i wszyscy odlecieli, pozostawiając go samego. W skrzynce znajdowało się zasilane promieniami słonecznymi urządzenie do uzdatniania tlenu w metan, wzbogaconą mieszanką mógł uzupełniać niewielka butlę, jaką pozwolono mu mieć. W mniejszym pakunku, tym od matki, znajdował się nóż, był stary, zardzewiały, wyszczerbiony i tak tępy, że nie dałoby się nim nawet ściąć trawy.

Zamieszkał w jaskini na szczycie wzniesienia, miał przed sobą całe życie. 

     Nastał czas dorocznych migracji zwierząt, doliną kroczyło stado wielkich, włochatych mamutów. Ak'tunak obserwował je z wejścia do swojej jaskini, kroczyły dumnie i powoli. Łowca wszedł do środka, spośród drewnianych, zakończonych ostro włóczni wybrał dwie o długim i grubym drzewcu. Broń nie miała grotu, jego funkcje pełnił ostry koniec, Ak'tunak przypalał go nad ogniem, a potem szlifował na kamieniu i znowu przypalał, czynność musiał powtarzać wielokrotnie, ale to był jedyny sposób, gdy się nie maiło stali. Wyszedł na zewnątrz, na ramionach zarzuconą miał skórę szarego wilka, na głowię założył czaszkę z futrem, na szyi gwiezdnego łowcy, na rzemieniu, wisiał zardzewiały nóż, miał mu przypominać, że jego życie nigdy nie należało do niego.
Ak'tunak spojrzał na stado mamutów, z oddali dotarł do niego ryk szablozębnego tygrysa, to było dobre miejsce dla Ostatecznego Łowcy.


---------------------------------------
  1. Przeczytałam i powiem Ci, że zaskoczyła mnie ta część - jest taka inna niż poprzednie, nie związana z ludźmi i czytało mi się ją fantastycznie. Spodziewałam się, że Namazu zrobi coś takiego, ale ten idealny Ak'tunak? Spodziewam się, że biedak wolał już hańbę i wygnanie niż życie z taką mamusią ;D Bo taki dobry łowca i robi coś takiego?
    Swoją drogą samice w Dekalogu są coraz ciekawsze.
    To uwielbiam w Dekalogu - zawsze masz bardzo niekonwencjonalne zakończenie, którym nieźle zaskoczysz.

    Tak na marginesie - ujął mnie starożytny dobór imion postaci ;)

    Czekam niecierpliwie na kolejną część! ;*
    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ak'tunak w sumie nie zrobił nic takiego, zabrał trofeum z pełną świadomością i premedytacją. Nikogo nie zabił, nie wmieszał się do walki, więc nie okrył hańbą Namazu a tym bardziej Baala.
      Usuń
  2. Jak zwykle o czymś zapomniałam... Zastanawiają mnie jeszcze dwa szczegóły:
    Po pierwsze - czy tajemnicze trofeum w worku, również było przywłaszczone? Skoro tyle to trwało...
    Po drugie - zastanawia mnie Namazu. Rozumiem jego nienawiść do ojca, ale skąd w takim razie nienawiść do Ak'tunaka? Skoro nie zależało mu na uznaniu ojca ani nie miał wyższych ambicji to nie miał też powodu do zazdrości...
    OdpowiedzUsuń
  3. Nie, trofeum w worku nie było przywłaszczone. Tak naprawdę rozważałam dwa zakończenia. Jedno, które znalazło się w opowiadaniu i drugie, w którym Ak'tunak zabiera trofeum i maski poległych i wraca do Isartaris i tu znowu mamy dwie opcje: w pierwszej ona proponuje mu, żeby został w jej domu, on odmawia, a ona oskarża go o kradzież trofeum, przez co skazują go na wygnanie. W drugiej on się zgadza, ale dręczą go wyrzuty sumienia i w końcu, po latach sam udaje się na dobrowolną banicję.

    Nie wiem, czy wiesz, ale szacuje się, że ok 8% populacji zwierząt jest homoseksualna, z tego wniosek, że nie jest to jakieś obrzydliwe zboczenie, jak się nam wmawia. Skoro w naszym świecie, zbudowanym z tej samej materii, z której zbudowany jest świat Predatorów jest to rzecz raczej powszechna, założyłam, że oni też mogą odczuwać coś takiego. Podsumowując, Namazu był zły, bo czuł coś, czego nie powinien, czego wstydził się przed samym sobą i co usilnie starał się w sobie zwalczać, to doprowadziło go na skraj wytrzymałości. I jeszcze coś, doskonale zdawał sobie sprawę, że Ak'tunak takich "ciągotek" nie ma.
    OdpowiedzUsuń

Po drugie - honor nad życie

     Adrenalina sprawiała, że mógł gnać przed siebie bez ustanku nawet przez kilka godzin. Odziany jedynie w przepaskę na biodra i ochraniacz na genitalia, dzierżąc włócznię w dłoni, przemierzał zieloną dżunglę. Ogromne, mokre liście siekły go po nagiej skórze, a krzewy o długich, ostrych kolcach cięły niczym noże. Młody yautjański wojownik nie zważając na to, kluczył między drzewami i krzewami gęstego lasu. Słyszał ćwierkanie ptaków i uderzenia własnego serca. Suche liście, które opadły z drzew, szeleściły mu pod stopami, a on zapamiętały w swej pogoni nawet nie zauważył, że właśnie rozpoczęła się tropikalna ulewa. Zwierzyna była coraz bliżej, już nie musiał się kierować śladami posoki na ziemi i roślinach, wyraźnie słyszał tupot dziesiątek odnóży i stukot chitynowych płytek pancerza. Nagle ten dźwięk ustał. Łowca wypadł spomiędzy zarośli wprost na swoją ofiarę, w ostatniej chwili opał na plecy i sunąc po mokrej ziemi jak po lodzie, uniknął kolców jadowych ogromnego krocionoga. Zatrzymał się parę metrów dalej i natychmiast wstał. Niezadowolone zwierzę zaszczękało ogromnymi żuwaczkami i jakby skuliło się w sobie gotowe w każdej chwili do ataku. Młody Łowca stanął w rozkroku i wyciągnął włócznię przed siebie. Krocionóg zaszczękał ponownie, ruszając do ataku. Yautjańczyk tylko na to czekał, błyskawicznie odskoczył w bok i pchnął dzidą w łeb stwora. Ostrze ześlizgnęło się z twardego, chitynowego pancerza, nie czyniąc stworzeniu żadnej krzywdy. Zwinny stawonóg pochwycił broń napastnika silnymi szczękami. Łowca, nie chcąc stracić broni, nieroztropnie pozostał na miejscu. Ogromny kolec jadowy wbił mu się w bok, uwalniając śmiertelną toksynę. Yautjańczyk wypuścił włócznię z rąk i z przerażeniem wymalowanym na twarzy cofnął się do tylu. Krocionóg, uniósłszy górną część ciała, stanął wprost naprzeciw Łowcy, który począł odczuwać już pierwsze skutki użądlenia. Ogromne szczęki stwora rozwarty się, ukazując wnętrze paszczy; błyskawiczny atak i głowa Yautjańczyka potoczyła się po polanie. 

   Ekran wygasł. W pomieszczeniu panowała cisza. Dwudziestu adeptów sztuki łowieckiej w milczeniu przyglądało się swojemu mentorowi. 
- Siła na zamiary – powiedział Wojownik, wodząc wzrokiem po twarzach swoich uczniów. - Nigdy nie lekceważcie przeciwnika, bez względu na to, czy polujecie na zwierzynę, która kieruje się instynktem czy rozumem. Ten młody łowca poniósł klęskę, ale ocalił honor. Ginąc w boju, przyniósł zaszczyt swojej rodzinie i sobie samemu. Pamiętajcie o tym. Dobierajcie zwierzynę rozważnie, abyście nie splamili honoru życiem z porażką. - Posępna twarz nauczyciela ani na moment nie zmieniła wyrazu. Mężczyzna przyglądał się po kolei każdemu z uczniów, ich twarze też już nie wyrażały żadnych uczuć, choć przed chwilą kilku z nich poruszyło się niespokojnie.
- Możecie już iść - zakończył.
Kilkunastu Bezkrwawych niespiesznie opuściło salę wykładową i w zupełnej ciszy udało się na posiłek. Jeden z nich, znacznie wyższy i postawniejszy, oddzielił się od grupy i poszedł w stronę sali ćwiczebnej. Z jej wnętrza wydobywały się dudniące odgłosy walki. Jar zajrzał do środka i dostrzegłszy swojego młodego brata z zapałem wymachującego kijem, zadudnił z zadowoleniem. W ciszy wyczekiwał końca ćwiczeń, nareszcie rozległ się rozkaz, a młodzieńcy ustawiwszy się w rzędzie, oddali rytualny pokłon mistrzowi. Jar stanął z boku i wyczekiwał, aż nauczyciel pozwoli uczniom opuścić salę. Wreszcie skinieniem głowy udzielił pozwolenia.

Siedzieli obaj ukryci przed wzrokiem ciekawskich na dachu budynku, w którym odbywały się szkolenia. Większość wiedzy przekazał im ojciec, ale nie całą. Dla młodzieńców takich jak oni, których ojcowie zginęli przed Rytuałem Przejścia, to miejsce było jedyna szansą. 
- Zadławisz się - powiedział Jar, widząc, jak młodszy brat pakuje sobie do ust cały posiłek.
- Nie mam czasu, zaraz zajęcia z anatomii - odparł młodszy, przeżuwając. Był znacznie niższy od Jara i wszyscy wciąż powtarzali, że wdał się w ojca. Jimir popił jedzenie wodą i odchrząknął.
- Dziękuję.

Jar stał przed matką, wezwała go, a to odkąd osiągnął dojrzałość, rzadko się zdarzało. Yautjańczyk nerwowo zacisnął pięści, czuł na sobie wzrok rodzicielski, czuł, jak lustruje go centymetr po centymetrze. Jej ogromne ciało spoczywało na posłaniu ze skór, kobieta uniosła się do siadu, potem wstała i podeszła do niego. Jar widział, jak pod jej nakrapianą skórą poruszają się mięśnie. Matka pochyliła się, by spojrzeć mu w oczy, jej dolne kły były dwa razy większe od jego własnych.
- Hańby mi nie przynieś - powiedziała niskim głosem. - W tobie pokładam nadzieję. Wszystko już ustalone, spisz się, a nasz ród wdzięczny ci będzie. Idź i wróć, gdy będziesz godnym. 
 Tak go żegnała, nim na tę długą i niebezpieczną wyprawę wyruszał.
Skłonił się rodzicielce i wycofał tyłem, tak by nie stracić jej z oczu. Odwrócenie się do matki plecami byłoby szczytem lekceważenia, a on czuł do niej głęboki szacunek. Ta, która dała mu życie; ta, która opiekowała się nim w latach jego bezbronności, jest też tą, która zadecyduje o jego przyszłości. 

- Już czas. - Jimir szarpał brata za ramię z troską wymalowaną na twarzy. Jar z trudem otworzył oczy, powiódł zaspanym spojrzeniem po otoczeniu, burknął coś niezrozumiale i odwrócił się plecami do brata. Jimir wyszedł. Jar odczekał chwilę, po czym przyciskając rękę do boku, usiadł. Najświeższa rana nie goiła  się dobrze i sprawiała mu sporo bólu, ale Jar nie chciał okazywać słabości przy młodszym bracie - nigdy tego nie robił. W oczach brata był ideałem Łowcy. 
Dotarli w końcu do ostatniej planety, trofea z Ziemi miały być ukoronowaniem wyprawy, potem czekał ich powrót i dostatnie życie u boku licznych żon. Jar pamiętał ojca, pamiętał te dni, w których w domu był mężczyzna. Wstał i z mozołem zaczął przywdziewać zbroję, każdy pasek, klamrę czy łączenie sprawdził poprzedniego dnia. Każdy przewód, linkę i mocowanie również, wszystko musiało być perfekcyjne i gotowe do użycia. Ubrawszy się, poszedł do brata, ten zdążył już ustawić automatycznego pilota. Cały niezbędny ekwipunek znajdował się w kapsułkach. Jimir skorelował swój komputer z komputerem pokładowym statku, wszystko było gotowe, gdy tylko zbliżą się do górnych warstw atmosfery, kapsuły zostaną automatycznie wystrzelone. 
W pełnym rynsztunku stanęli przed dwoma włazami. Jar jak zwykle odmówił krótką prośbę o błogosławieństwo Paya. Ten rytuał miał im zapewnić przychylność Boga Łowcy. 



Każdego poranka powtarzali ten sam rytuał –  z nadzieją spoglądali w niebo. Kilka miesięcy temu na krótką chwilę gęste chmury wciąż wypełnione wulkanicznym pyłem przerzedziły się i pierwsze od lat promienie słoneczne dotarły do powierzchni ziemi. Ci, którzy mieli okazję dojrzeć to zjawisko, mówili, że widok był cudowny, a opowiadając o tym, płakali. W świecie, w którym półmrok towarzyszył każdemu od dnia narodzin, światło było cudem. 
Od tamtej chwili coraz częściej zdarzały się monety, że na krótko słońce wyzierało spomiędzy chmur, ich powłoka też stała się cieńsza, więc dni były chociaż trochę jaśniejsze. 
Sygi mieszkała w zrujnowanym domu, który należał do jej rodziny od kilku pokoleń. Po wybuchu wulkanu na jednej z wysp na Pacyfiku tsunami zrównało z ziemią wszystkie miasta, miasteczka i wsie w pobliżu morza. Dom rodziny Sygi ocalał, lecz został strącony z podpór, na których był umieszczony. Na tym bagiennym terenie każdy budował w ten sposób, by odgrodzić się od wilgoci. 
Gdy tylko woda opadła, pozostawiając wszędzie zrujnowany krajobraz, Sygi i jej rodzina wrócili. Dom stał pięć metrów dalej niż powinien, a obok niego fala osadziła kuter rybacki. Przekrzywiony na bok statek był ulubionym miejscem zabaw małej wówczas Sygi. Z osady, w której znajdowało się niegdyś trzydzieści domów, dziś zamieszkiwano tylko pięć. Budynki były w opłakanym stanie, tak jak cały świat. 
Sygi obudziła się sama; czas przestał istnieć wraz z zegarkami, które go odmierzały. Na zewnątrz jak zwykle panował półmrok. Sygi wstała z posłania, palcami przeczesała siwiejące włosy, jej skóra była blada. Przejrzała się w starym wyszczerbionym lustrze, z którego od połowy odpadła powłoka odbijająca. Nie potrafiła ocenić tego, czy wygląda dobrze, czy źle i nawet nie próbowała tego robić, bo nie miała pojęcia, że to może być istotne. Wciągnęła na siebie spodnie po ojcu, a koszulę, w której spała, upchnęła do środka, na wierzch nałożyła sweter. Dostała go od sąsiada, kiedy ten jeszcze się nią interesował, potem miał wypadek z krokodylem, po którym stracił ważną część ciała i zainteresowanie. 
Ubrawszy się, Sygi poszła do kuchni, w holu musiała przejść po desce, która przerzucona była nad dziurą w drewnianej podłodze. Z szafki wydobyła resztki wczorajszego posiłku - mięso z kraba i małe gotowane w całości kukurydziane kaczany. Zjadła to w zupełnej ciszy, po czym opłukała talerz, jedyny, jaki przetrwał, i zaczęła zbierać się do wyjścia. W przedsionku wyciągnęła rękę po kurtkę, lecz rozmyśla się, ostatnio było coraz cieplej i kurtka często tylko zawadzała. Sygi pamiętała, że kiedyś było tu bardzo ciepło. Kobieta wyszła z domu, drzwi do krzywego budynku nie dotykały się, więc zostawiła je lekko uchylone. Zerknęła w niebo, przez chmury przebijał się świetlisty krąg i Sygi stwierdziła, że nie może patrzeć na niego tak jak kiedyś, teraz jego blask zaczynał ją oślepiać. Dzień wcześniej kobieta naszykowała sobie dwie duże, plastikowe butelki, musiała iść po wodę, tu w pobliżu były jedynie słone jeziora, które pozostały po fali; zamieszkiwały je dziwne ryby, a w jednym roiło się od meduz. Sygi wzięła butelki do jednej ręki a do drugiej kij, na którym zawiesi później wypełnione naczynia, całość zarzuci sobie na barki. 
  Kobieta była przyzwyczajona do tej drogi, czasami odbywała ją kilka razy dziennie, bo gdy nie padał deszcz, samemu trzeba było podlewać małe poletka na grządkach wzniesionych ponad poziom słonej wody. Kiedyś uprawiali rośliny tuż przy słodkim jeziorze, ale zwierzęta szybko się z nimi rozprawiły. Kobieta szła wąską ścieżką wydeptaną przez kilku mieszkańców ich zrujnowanej osady. Nad wodą rozejrzała się i ostrożnie podeszła do „studni”, tak nazywali niewielkie zagłębienie, które połączone było z jeziorem wąskim kanałem. Zagłębienie znajdowało się trzy metry od stawu i dawało pewność, że podczas nabierania wody nie zostanie się napadniętym przez krokodyla. Niewiele już zostało tych gadów, przetrwały tylko te, które były najsilniejsze i najlepiej potrafiły się dostosować do nagłej zmiany klimatu. 


     Sygi zanurzyła butelkę w zagłębieniu i przyglądała się uciekającemu w postaci bąbelków powietrzu, zawsze ją to fascynowało. Nagle, tuż nad nią, rozstąpiły się chmury i przedarł się przez nie promień słońca. Kobieta oderwała się od swojej pracy, uniosła twarz ku górze i przymknęła oczy - to było takie przyjemne, ciepłe. Rozległ się grzmot i z tej samej dziury w chmurach wyłoniły się dwa owalne przedmioty. Spadały z zawrotną prędkością pod tym samym kątem. Na spotkanie im wyruszyło odległe światełko z Ziemi. Sygi nigdy nie widziała takiego widowiska, zafascynowana porzuciła napełnianie butelki. Światełko z Ziemi nieubłaganie zbliżało się do przedmiotów z nieba, Sygi widziała, że jest coraz bliżej. Dłonią zrobiła sobie daszek nad oczami nieprzyzwyczajonymi do takiej ilości światła. Było coraz bliżej - zaraz się spotkają. Wybuch tuż nad nią powalił kobietę na ziemię, jeden z przedmiotów rozpad się i spadał na nią. Sygi widziała dziesiątki płonących części - zaraz ją zabiją! Przerażona pobiegła do jeziora i nim największa część z hukiem uderzyła w ziemię, zanurzyła się jego chłodnych wodach. Płynęła głębiej i głębiej, aż poczuła ból w uszach, wtedy zatrzymała się i spojrzała do góry, wokół niej na dno opadły części ze zniszczonego obiektu, niektóre były całkiem spore. Poczęła wynurzać się na powierzchnię, nie potrafiła na długo wstrzymać oddechu. Na lądzie płonął pożar, wybuch obalił i tak słabe drzewa. Sygi wyszła na brzeg, w przemoczonym, za dużym ubraniu wyglądała żałośnie; w wodzie zgubiła jeden but. Po ich „studni” nie pozostał nawet ślad, w tym miejscu w ziemię wbiło się coś, co wyglądało jak wielkie jajo lub nasiono. Kobieta wydobyła krótki nóż, a w zasadzie ostrze po nożu osadzone w kawałku ostruganego drewna. Obeszła tę dziwną rzecz, z drugiej strony ujrzała szczelinę, jakby ktoś próbował wyważyć właz. Przez tę wąską przerwę zajrzała do środka, migały tam jakieś światełka, coś dziwnie się skrzyło i syczało. Sygi ostrożnie dotknęła metalowej powłoki, okazała się gorąca. Podniosła z ziemi złamaną gałąź i wepchnęła do szczeliny, po czym naparła całym ciałem na jej drugi koniec. Właz otworzył się, a z wnętrza wypadło na nią jakieś ogromne ciało. Kobieta wrzasnęła, przerażona próbowała strącić je z siebie, bez skutku. Ciężkie truchło przygniotło ją, czuła, że traci dech. Uspokoiła się więc i zamiast starać się podnieść to ogromne, umięśnione ciało, spróbowała wysunąć się spod niego. Udało się. Nigdy nie widziała czegoś takiego, nie miała pojęcia, co to było, ale na pewno nie pochodziło z jej świata. Rozejrzała się, po czym uciekła.

     Jimir opuścił swoją kapsułę cały i zdrowy. Wybuch zmienił kąt opadania, ale jej nie uszkodził. Łowca spróbował namierzyć brata, bezskutecznie. Prawdopodobnie Jar nie uruchomił swojego komputera przed lądowaniem, a kapsuła uległa zniszczeniu. Tak czy inaczej należało odnaleźć miejsce jego lądowania i oczyścić teren, co w praktyce oznaczało zastosowanie ładunku.
Yautjańczyk użył naramiennego komputera, miał nadzieję na połączenie ze statkiem, kilkakrotnie wysyłał sygnał, niestety nie udało mu się połączyć. Najwyraźniej automatyczny pilot zadziałał natychmiast po wystrzeleniu kapsuł. Porzuciwszy tę czynność, postanowił rozejrzeć się po terenie, musiał znaleźć jakiś punkt obserwacyjny, najlepiej wzniesienie albo wysokie drzewo. Niestety te rosnące tutaj były jakieś skarłowaciałe, a ich gałęzie były tak cienkie, że nie utrzymałyby nawet podrostka, nie mówiąc już o dorosłym mężczyźnie. Jimir czytał mapę z topografią terenu, którą zainstalował na swoim komputerze, szykując się do łowów. Dwadzieścia kilometrów na północ powinno znajdować się duże ludzkie miasto, a jakieś jedenaście na południe niewielka osada, on natomiast stoi na środku... jeziora?! Rozejrzał się zdezorientowany. Mapa nie pokazywała stanu rzeczywistego. No cóż, jezioro mogło przecież wyschnąć, to nic dziwnego. Postanowił zaczekać do zmierzchu, noc była jego dominium. 

 Sygi, dysząc jak lokomotywa, wpadła do swojego domu, szybko zdjęła mokre ubrania, wytarła się i wygrzebawszy z szafy suchą odzież: robocze ogrodniczki po matce i kraciastą koszulę flanelową po ojcu, ubrała się. Na nogi wciągnęła masywne workery - dziesięć lat temu dostała je od pewnej kobiety, która przyszła tu nie wiadomo skąd i zmierzała nie wiadomo gdzie. Sygi znalazła ją na poletku kukurydzy, jej ciało trawiła gorączka i ból z rozkładających się mięśni po ukąszeniu mokasyna błotnego - nie było już szans na ratunek. Sygi została z kobietą aż do ostatniego tchnienia, potem zrobiła to, o co poprosiła ją umierająca. Rozegrała ją i ciało wrzuciła do słonego  jeziora.
- Z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy – szepnęła, spoglądając gasnącym wzrokiem w twarz Sygi. - Żyłam, jak chciałam i pochowaj mnie, jak chcę. Nic mi po ciele. W domu ojca mego dostanę nowe, daj to rybom na pożywienie.

Zrobiła, jak ją poproszono. 
     
Sygi wyszła z domu i pobiegła do najbliższego budynku, zamierzała zebrać wszystkich i wrócić z nimi do studni. Najbliżej mieszkał Samuel, rosły mężczyzna miał w domu karabin, więc na pewno się przyda. Gdy Sygi opowiedziała mu o zdarzeniu, bez słowa wziął broń i poszedł za nią, żonie nakazał by drzwi zaryglowała i z dziećmi w bunkrze, który sam zbudował, się ukryła.
Chodzili tak razem od domu do domu, a ich mała grupka urosła do sześciu mężczyzn, jednego starca, czterech kobiet i dwóch młodzieńców. Uzbrojeni w co kto miał, ruszyli na miejsce katastrofy. Szli wydeptaną ścieżką pośród wysokiego na dwa metry sitowia i rosnących gdzieniegdzie karłowatych drzew. Zejście z utartego szlaku groziło utknięciem w bagnie i niechybną śmiercią, dlatego szli rzędem, jeden za drugim. Sygi kroczyła zaraz za Samuelem, który niósł swoją broń w pogotowiu. Najpierw poczuli zapach spalenizny i ujrzeli wciąż dymiące konary spalonych drzew. Wychudzone, kościste dłonie zacisnęły się mocniej na grabiach, łopatach i maczetach, a gardła wypełniło nieprzyjemne uczucie suchości. Na miejscu wszystko wyglądało tak, jak zostawiła to Sygi. Ciało pilota dziwnego „spodka” leżało w niezmienionej pozycji, właz do pojazdu zwieszał się smętnie na zawiasach, a ślady wydeptane w wilgotnej ziemi nie zdążyły się jeszcze zatrzeć. Wszyscy w milczeniu oglądali kapsułę i jej właściciela. 
- Nie żyje? - zapytał ktoś z grupy szeptem, jakby się bal, że głośniejszy dźwięk może zbudzić trupa. 
Samuel dźgnął ciało lufą karabinu. 
- Ciężko powiedzieć - odparł. 
Starzec wysunął się na przód. 
- Całe życie poświęciłem na badanie UFO i teraz mam nie tylko statek, ale i kosmitę. 
- Nie bądź taki prędki, Tom. Sygi go znalazła, więc według naszego prawa należy do niej. - Uspokoił zapędy starca Samuel.
- A na co jej to? Ja się przynajmniej na tym znam. 
- Znasz? - zakpił właściciel karabinu. - Siedzenie w nocy w ogrodzie i wyczekiwanie na światełka to żadne badanie, tylko chora obsesja. Pewnie dlatego żona kopnęła cię w dupę, bo zamiast baraszkować z nią w łóżku, wolałeś brendzlować się przy gwiazdach.
- Ja przynajmniej mam co trzepać! - odciął się starzec.
- Uspokójcie się! - wrzasnęła Sygi i odgrodziła własnym ciałem staruszka. - Najpierw musimy sprawdzić, czy to żyje, czy jest martwe. 
- Kto ma to zrobić? - zapytał staruszek.
- Może właściciel największego fiuta - zadrwił Samuel.
- Ja to zrobię, bo nie mogę już was słuchać - powiedziała Sygi i ostrożnie podeszła do ciała. Uklękła przy głowie dziwnej istoty i przyłożyła głowę do jej piersi. 
- Chyba oddycha, bo brzuch trochę mu się rusza, ale serca nie słyszę... pewnie przez ten pancerz.
- Bo może on wcale nie ma serca - szepnął Tom konspiracyjnych tonem. 
Sygi przyjrzała się uważniej głowie nieprzytomnej istoty.
- Z tej strony klamra utrzymująca hełm jest otwarta, chyba da się go zdjąć - oznajmiła.
Wszyscy z napięciem przyglądali się, jak ostrożnie - szczupłymi palcami - usiłuje odpiąć drugą, marszczy brwi, przygląda się tej rozpiętej i z powrotem zmaga się z zapięciem. 
- Może lepiej tego nie robić? - zagadnął ją Samuel. Tom kiwnął głową, podchwytując myśl towarzysza. 
- Wyjątkowo zgadzam się z Samuelem. On może się udusić, jeśli jest spoza naszej planety, a wszystko na to wskazuje, to tlen może być dla niego zabójczy. 
Sygi przysunęła się bardzo blisko czoła nieprzytomnego Przybysza. 
- Jest ranny, tu sączy się chyba krew...
- Jak to... Chyba?
- Jest zielona, więc nie wiem, czy to krew, czy może jakiś płyn hydrauliczny.
- Myślisz, że to jest robot? - z przerażeniem na twarzy zapytała jedna z kobiet, ręce mocno zaciskając na kosie. 
   - Nie mam pojęcia.
- Co mamy z nim zrobić? - spytała ta sama kobieta. 
- Zabić - odparł ktoś z tłumu. Rozgorzała debata, jedni byli za uśmierceniem przybysza inni przeciw, ale wszyscy równie mocno się go obawiali. 
- Uspokójcie się! CISZA! - krzyknął Tom, który najwyraźniej miał jakiś koncept. - Słuchajcie mnie, nie wiemy, kim on jest ani po co tu przybył. Ale co, jeśli po to by nam pomóc? Jeśli jest zwiadowcą, którego wysłano, by nawiązał z nami kontakt, a my go zabijemy? Stracimy szansę by sobie pomóc.
- Naprawdę wierzysz, że ONI chcieliby rozmawiać z nami? - zapytał Samuel.
- Nooo... niekoniecznie z nami, miałem na myśli ludzkość w ogóle. 
- Po co mieliby nam pomagać? - drążył uparcie Samuel. 
- A skąd mam wiedzieć?! Może to taki kosmiczny filantropizm. 
- Lepiej go zabić. 
- Nie! 
- Więc glosujmy – zarządził Samuel. - Kto jest za ukatrupieniem gwiezdnego, paskudnego olbrzyma, który... jak widać na załączonym obrazku... uzbrojony jest po zęby?
- A czego się spodziewałeś, że przybędzie tu z bukietem kwiatów? Normalne, że ma broń. Już jesteśmy w ciemnej dupie, może oni mogliby przyśpieszyć oczyszczanie się atmosfery z pyłu. Pomyślcie, ilu ludzi moglibyśmy uratować. Wiecie przecież, że panuje głód, światła jest tak mało, że niewiele roślin jest wstanie wegetować w takich warunkach. 
- Rozbierzmy go, schowajmy mu broń i na wszelki wypadek zwiążmy - zaproponował ktoś z tłumu. 
- Tak, to na pewno przekona go o naszych pokojowych zamiarach - burknął Tom. 
- Niech najpierw on udowodni, że przybył tu w pokoju - obstawał przy swoim Samuel. - Skoro chcecie darować mu życie, to gdzie zamierzacie go trzymać? Bo ją się na to nie piszę. 
- Sygi go znalazła, niech więc Sygi się nim zajmie - zaproponowała kobieta z kosą. 
Jak ustalili, tak zrobili, przy czym główna zainteresowana nie miała nic do powiedzenia.


   Jimir doczekał do zmierzchu, wcale go nie zdziwiło, że zrobiło się zupełnie ciemno, a na niebie nie było widać gwiazd. Kosmiczny wędrowiec znał światy, w których pokrywa z chmur była gruba na kilka kilometrów, a jedyne światło pochodziło z reakcji chemicznych zachodzących w tych chmurach. 
Łowca przeanalizowawszy wszystkie opcje, poszedł do większego miasta, wydało mu się logiczne, że jeśli brat przeżył, to tam będzie się kierował. Liczył też na to, że może trafi po drodze na jego ślad. 

Sygi nie mogła spać, przez całą noc obserwowała nieprzytomnego Przybysza. Samuel wygrzebał skądś więzienne kajdany i wszyscy z zapartym tchem przyglądali się, jak zakuwa w nie Obcego. Obawiali się, że może zabraknąć łańcucha łączącego ręce z nogami, ale wystarczyło. 
Nim go zakuli, zabrali wszystkie jego rzeczy poza maską, która mogła służyć mu do oddychania i „gaciami” jak nazwał to Samuel. Każdy przyniósł po kocu albo starej kołdrze, by urządzić posłanie dla więźnia, więc Sygi mogła zachować swoje dla siebie. Okryła go tylko szczelnie, bo bała się, że leżąc tak prawie nago, zmarznie i rozchoruje się na dobre.
W zupełnej ciemności i panującej ciszy słyszała jego regularny oddech, nie poruszył się ani razu, a ona nie spuszczała go z oczu, choć tak naprawdę niewiele widziała, mimo że jej oczy przyzwyczajone były do ciemności. W końcu znużona nocnym czuwaniem zasnęła nad ranem. Kiedy się obudziła, on siedział na posłaniu ze skrzyżowaniu nogami i przyglądał się jej. Kobieta głośno przełknęła ślinę, żółte tęczówki uważnie śledził każdy jej ruch. Pomału usiadła, gdyby zobaczyła tę twarz wczoraj wieczorem, z pewnością by tu nie została. Kobieta powiodła spojrzeniem w stronę drzwi i z zaskoczeniem odkryła, że on zrobił to samo. Wyglądał na skupionego, zwartego, gotowego do ataku. Sygi poczuła, że się poci. To było takie dziwne... ten wszechobecny półmrok, ta panująca cisza i on - siedzący naprzeciw niej, ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy, nie oddychający. Boże on nie oddycha – pomyślała kobieta. Nagle oderwał od niej wzrok i zwrócił swoją twarz w kierunku drzwi. Wpatrywał się w nie przez chwilę, potem znowu na nią spojrzał i dziwnie przekrzywił głowę, jak pies, który zerka na swego pana, prosząc w ten sposób o uwagę. Rozległo się pukanie, Sygi aż podskoczyła na posłaniu. Wypełzła spod kołdry, pod którą leżała w ubraniu i poszła otworzyć drzwi.
- Dobry, Sygi. Ocknął się? - Samuel nie czekał na jej odpowiedź, lecz widząc zmieszaną minę kobiety, wszedł do środka bez zaproszenia. W salonie, w którym umieszczono obcego by nie musieć nieść go nad dziurą w podłodze, zatrzymał się nagle, zawrócił i zderzył się z kobietą.
- Powiadom mnie, gdyby się ocknął - powiedział i wyszedł. Sygi zdębiała zupełnie. Gdy tylko drzwi za mężczyzną się zamknęły, poszła do salonu. Obcy leżał na posłaniu z maską na twarzy. Kiedy tylko marudzenie Samuela skierowane do wszystkich bóstw świata ucichło, dłonie przybysza uniosły się do twarzy, rozległ się dźwięk głębokiego wdechu i maska opadła na podłogę. Obcy znowu usiadł i wlepił swoje spojrzenie w kobietę. 

Jimir dotarł do miasta, ale nie tego się spodziewał. Zamiast tętniącej życiem metropolii zastał ruiny opuszczonych domów. Na jezdniach walały się śmieci: części ubrań, połamane plastikowe kawałki niewiadomego pochodzenia, wózki sklepowe, zniszczone meble, zrujnowane samochody z wybitymi szybami, popękanymi oponami i korodującą karoserią. Nie tak wyobrażał sobie ludzkie sadyby, nie tak przedstawiali je ich mistrzowie. Kompletna ciemność nie przeszkadzała mu w rekonesansie, ale tu po prostu nie było ludzi! Więc nie dość, że nie zdobędzie trofeów, to jeszcze stracił brata. 

 Sygi ostrożnie wycofała się do przedpokoju, a potem wyszła na zewnątrz i pobiegła po Toma, nie chciała być z nim sama, przerażał ją. Może nie wtedy, gdy był nieprzytomny, ale teraz, kiedy przyglądał jej się tak uważnie, na pewno.
Jar wcale się nie zdziwił faktem, że kobieta uciekła. Po tym jak po przebudzeniu odkrył, że jest skuty i że pozbawiono go całego rynsztunku wpadł we wściekłość, zaraz się jednak opanował, bo skoro wciąż żył, to oznaczało, że tubylcy czegoś od niego chcą. To go zaintrygowało na tyle, że postanowił zaczekać na rozwój sytuacji.  Nie musiał czekać zbyt długo, wkrótce dotarł do niego ten sam odgłos trzaskających drzwi, a do pomieszczenia, w którym go trzymali, chociaż to chyba zbyt poważne słowo, wszedł stary człowiek. Sapiąc, starzec zasiadł na przeciw niego na posłaniu kobiety. Wojownik czekał i obserwował. Człowiek przyglądał mu się przez chwilę szczerząc zęby, to nie spodobało się Jarowi – człowiek był agresywny, choć spokojny. 
- Sygi, przynieś wody, może chce mu się pić - zaproponował Tom. Kobieta skinęła głową i opuściła pomieszczenie, po chwili wróciła, niosąc w plastikowym, wyszczerbionym kubku to, o co poprosił ją mężczyzna. Stanęła na środku pokoju, niepewnie spoglądając na Toma. 
- Daj mu - zachęcił ją starzec.
- Jesteś pewien, że to mu nie zaszkodzi?
- Nie wiem. Ale myślę, że warto spróbować. Najwyżej nie wypite.
Sygi podeszła ostrożnie do Obcego, uklękła przy nim i wyciągnęła dłonie, w których trzymała kubek w jego stronę. On cały czas przyglądał się raz jej, raz mężczyźnie. Kobieta uśmiechnęła się i lekko uniosła kubek do góry, jak by chciała powiedzieć, to dla ciebie. Oczy o żółtych tęczówkach zwęziły się, lecz ich właściciel nie wykazał chęci, by sięgnąć po wodę. 
- Postaw na podłodze w zasięgu jego rąk.
Zrobiła jak kazał.
- Co teraz? - zapytała.
- Idziemy do kuchni.

 Jimir podążał śladem jelenia. Był głodny i miał ochotę na świeże mięso, trop zwierzęcia był wyraźny, lecz w tym trudnym terenie porośniętym gęsto niewielkimi drzewami na wpół żyjącymi na wpół martwymi tropienie okazało się nie lada wyzwaniem. Zwierzę wciąż było zbyt daleko, w końcu po dwóch godzinach tego maratonu, łowca wyszedł na otwarty teren. Przed nim - jak sięgał wzrokiem - rozciągała się łąka porośnięta wysokimi, brunatnymi trawami. Jimir zgubił trop, ale przekonany był, że ofiara ukryła się gdzieś w trawie. Pewnie wkroczył na łąkę, lekceważąc zasady, które wpajano mu od dziecka. Nagle poczuł, że ziemia pod nim jest jakby płynna. Nie! Ona była wodą. A w zasadzie gęsto porośniętym bagnem. Predator wydobył swoją włócznię, używanie jej jako kija było hańbiące, ale w tych okolicznościach... Skaner pozwolił zmierzyć głębokość, lecz nie dawał podparcia. Przerażony kwik dotarł do niego z prawej strony, łowca wiedział, że to jego ofiara; ruszył ku niej. Skarlałe zwierzę o nieregularnym kształcie poroża tonęło w ciemnej wodzie, korzenie traw oplotły się wokół jego ciała, uniemożliwiając mu wydostanie się na trawiasty pomost. Łowca złożył włócznię i umieścił ją z powrotem w zaczepie na plecach. Jego dłoń powędrowała do rękojeści długiego noża, Predator zrobił dwa kroki w bok i zapadł się w bagiennej toni. 

 Sygi poczęstowała Toma kromką czerstwego chleba wypiekanego starym sposobem przez żonę Samuela. Chleb był twardy i suchy, ale niespleśniały, kobieta posmarowała go cienką warstwą smalcu i posypała solą, którą uzyskali z odparowywania słonej wody z laguny. Tom ułamał kawałek kromki, włożył ją do ust i czekał, aż ślina rozmiękczy chleb, potem, mlaskając, powiedział.
- Powinniśmy zabrać go na mały spacer.
Sygi spojrzała na niego ze zdziwieniem. Poznaczona zmarszczkami twarz mężczyzny rozciągała się pod wpływem szerokiego uśmiechu. 
 
      Jar przyglądał się szczupłym palcom kobiety, gdy ostrożnie rozpinała kajdany na jego nogach. Starała się za wszelką cenę uniknąć kontaktu z jego skórą, ale ktoś, kto je zakładał, nie był z całą pewnością delikatny. Za mocno zaciśnięte obręcze już zdążyły odcisnąć swoje piętno. Zauważywszy te ślady, ludzka kobieta syknęła. 
- Samuel za mocno zacisnął kajdanki. - Tom przytaknął na jej stwierdzenie głową. 
- Poluzuj na rękach, bo wydaje mi się, że dłonie też mu spuchły. 
- Mam go rozkuć? Przecież on może...
- Myślę, że i skuty byłby wstanie nas pozabijać, gdyby chciał, więc nie przejmowałbym się tym zanadto. 
Kobieta spojrzała Obcemu prosto w twarz, lecz nie znalazłszy w nich odrobiny wrogości czy agresji, odważnie pochwyciła go za nadgarstek i pociągnęła w swoją stronę, zmuszając więźnia, aby wyciągnął ręce przed siebie. Rozpięła kajdany i położyła je na podłodze. 
- Skoro jest tak, jak mówisz, to nie widzę sensu, żeby w ogóle był skuty – odparła, ponawiając kontakt wzrokowy z Przybyszem. Gdy wstała i stanęła obok starca, jej odwaga jakby uleciała. 
- Samuel będzie wściekły - szepnęła. 
- Wiem, ale poszedł na zachodnie pole i szybko nie wróci, więc mamy czas. - Skierował się w stronę wyjścia, w prześwicie drzwi odwrócił się i machnął zachęcająco ręką w stronę wciąż siedzącego na podłodze Przybysza. Sygi poczuła, że nogi się pod nią uginają, to było jak w tej bajce o dziewczynce, która wpadła do króliczej nory - cały świat nagle urósł albo raczej ona się skurczyła. Obcy stał garbiąc się trochę, gdyby chciał się wyprostować, uderzyłby głową w sufit. 
- Kiedy siedział, nie wydawał się taki wielki - podsumował całą sytuację Tom.


      Dzikie, brodzące czaple wzbiły się w powietrze przestraszone nagłym poruszeniem pod wodą. Z ciemnej toni wyłoniła się zjawa, którą przez wieki setki ludzkich pokoleń nazywało różnymi imionami, przez ramię przewieszoną miała swoją zdobycz. Ociekając wodą, wyszła na brzeg, wybrała dogodne miejsce i zajęła się sprawianiem upolowanego zwierzęcia. 
Jimir zabrał resztki mięsa i ruszył w drogę powrotną. Nie mógł dłużej marnować tu czasu, nie po to przemierzył galaktykę. Znowu skorzystał z mapy, w świecie, który ukazywała, kilometr na zachód od tego miejsca znajdowała się trasa prowadząca do mniejszej osady. Z workiem wypełnionym mięsem  i przerzuconym przez ramię wyruszył w drogę. 
To, czym utwardzono trakt, było popękane, ale wciąż pełniło swoją funkcję, można się było po tym swobodnie przemieszczać. Jimir stanął na poboczu i rozejrzał się, z prawej pusto, z lewej pusto. Przez chwilę stał jeszcze na poboczu, jakby rozważał, co powinien zrobić, po czym wkroczył na asfalt i ruszył na południe. 


     Ludzie szli przodem, lecz z niepokojem oglądali się za siebie, sprawdzając, czy podąża za nimi. Prowadzili go wąską, wydeptaną ścieżką pośród sitowia, tą samą, którą przynieśli go zaszłego wieczoru, o czym oczywiście nie wiedział. Tom wymyślił sobie, że jeśli zaprowadzą go do podjazdu, którym tu przybył, to uwierzy, że nie są przeciw niemu i być może zechce im pomóc. 
Sygi szła przodem, otwierając ten dziwny pochód, przez ramię przewieszony miała długi tobołek, którego zawartość ukryta miała pozostać przed wzrokiem przybysza. Za nią podążał „kosmiczny olbrzym”, z jego twarzy, która była niczym koszmarna, demoniczna maska, nie można było niczego wyczytać. Co pewien czas Przybysz unosił swój hełm, przykładał go do twarzy i wciągał trochę mieszanki z niewielkiej butli, którą na szczęście mu zostawili. Z tyłu ciągnął się Tom, zanurzony w coraz bardziej ponurych wyobrażeniach nadchodzącej przyszłości. Jego dumania przerwał nagle odległy wystrzał z karabinu. Idąca przodem kobieta zatrzymała się gwałtownie, zmuszając do tego samego idących za nią mężczyzn. 
- To z pola z dyniami - powiedziała cicho. Tom wyminął obcego i podszedł do niej. 
- Ale...
   - Samuel! - przerwała mu kobieta i pobiegła w stronę, z której dobiegł dźwięk wystrzału. Stary mężczyzna poczłapał za nią. Wojownik pozostawiony sam sobie rozejrzał się zdziwiony, mógł uciec, bo nic nie krępowało jego ruchów, ale pozbawiony broni i zbroi okryłby się hańbą. Warknął więc niezadowolony i poszedł za ludźmi. Gdy tylko ujrzał plecy starca, odbił w prawo, by stojąc z boku, móc lepiej ocenić całą sytuację.
Na skraju pola po przeciwnej stronie znajdował się zaparkowany terenowy samochód, obok niego stało trzech mężczyzn, a pośród nich, Samuel. Wysoki mężczyzna trzymał w dłoni karabin, jakiego Sygi jeszcze nie widziała, oglądał go, ważył w dłoniach i zerkał przez lunetę celowniczą. Wyglądało na to, że ich sąsiad ma się dobrze, co więcej dobija właśnie jakiegoś targu. Sygi przeszła przez pole, nie zważając na rośliny. Została zauważona dopiero, gdy podeszła całkiem blisko. 
- Samuelu? Co ty robisz? - zapytała, niepewnie zerkając na koc rozłożony na ziemi. Na materiale spoczywały przedmioty należące do Przybysza. 
- Załatwiam nam potrzebne rzeczy: siekiery, piły, łopaty, noże. Wszystko, czego nam brak, a co myślałaś? - Wskazał ręką leżące w pobliżu narzędzia.
- Ale te rzeczy nie należą do ciebie, nie możesz nimi rozporządzać. - Oburzona kobieta podeszła do jednego z mężczyzn i wyrwała mu z ręki ozdobne pierścienie, które Przybysz miał nanizane na włosy w chwili, gdy go znalazła. Samuel złapał ją za ramię.
- Daj spój, potrzebujemy tych rzeczy. 
- On też.
- Sygi, lubię cię, ale nie każ mi wybierać. - Uśmiechał się łagodnie, ten uśmiech krył w sobie fałsz i ona doskonale o tym wiedziała. Wyzwoliwszy się z uścisku Samuela, zaczęła zbierać rzeczy z koca. 
- Przestań! -  rozkazał, chwytając ją za ramiona i odsuwając od koca. Jeden z trzech mężczyzn, z którymi handlował, pochwycił rogi materiału, tworząc w ten sposób prowizoryczny tobołek. 
- Zostaw to! - wrzasnęła kobieta i wydobywszy z worka na plecach długą maczetę, ruszyła na mężczyzn. Samuel wymierzył jej cios kolbą w twarz, niezbyt mocno, tylko tak by się uspokoiła. Lekko ogłoszona upadła na ziemię i zaciskając nos, z którego puściła jej się krew, wydukała.
- To jego rzeczy.
Wtedy dopiero Samuel dostrzegł wysoką postać ukrywającą się w zaroślach, dostrzegł napięte mięśnie i zaciśniętą szczękę. Przybysz wyszedł na otwarty teren, ale był jakiś spięty, jakby gotowy do skoku. 
- Co to, kurwa, jest? - zapytał jeden z mężczyzn, ale chyba nie zamierzał czekać na odpowiedź, bo wrzucił koc wraz z zawiniętymi w nim rzeczami na pakę, wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Obcy mierzył Samuela morderczym spojrzeniem. 
- Na co, kurwa, czekacie! - wrzasnął na swoich towarzyszy siedzący za kierownicą. Sygi pochwyciła przedmiot, który wypadł z koca i cisnęła nim w Przybysza. Dziwna rzecz przeleciała kilka metrów i upadła w pobliżu stóp Obcego, dostatecznie blisko, by mógł rozpoznać jej kształt. Samuel poczuł, że robi mu się słabo, gdy „kosmiczny brzydal” rozpostarł dłonie i zaryczał wściekle. Zawracając gwałtownie, kierowca samochodu potrącił Samuela, mężczyzna upadł i stracił na chwilę przytomność, więc nie był świadkiem niewiarygodnej prędkości z jaką Obcy począł ścigać odjeżdżającego dżipa. 
Tom przyglądał się wszystkiemu z niemałym szokiem, sam nie odważyłby się zadzierać z trzema uzbrojonymi mężczyznami, ale Sygi była stuknięta, wszyscy o tym wiedzieli. Od czasu spotkania kobiety-pastora, Sygi była stuknięta. W końcu starzec otrząsnął się z krótkiego szoku i podbiegł do zalanej własną krwią kobiety. 
- Zgłupiałaś?! Przecież mogli cię zabić. - Wyciągnął z kieszeni starą, dziurawą i brudną bawełnianą chusteczkę i podał ją kobiecie. 
- Samuel - wydukała dziwnym nosowym głosem.
- Ten idiota zasłużył na lanie. - Postawił ją na równe nogi i skrzywił się, ujrzawszy jej krzywy nos. 
- Nie! Samuel! - Starała się zwrócić uwagę Toma na nieprzytomnego sąsiada. Starzec w końcu zareagował i poszedł do Samuela, przyklęknął przy nim, Sygi też przysiadła obok. Wyglądali żałośnie. Stękając, Samuel otworzył oczy, miał stłuczone biodro i guza na głowie, ale poza tym nic mu nie było. Głośno westchnął, gdy Tom pomagał mu usiąść. 
- Mamy przesrane - powiedział staruszek, patrząc nad ramieniem Samuela w kierunku, w którym odjechał samochód wraz z trzema mężczyznami. Sygi i Samuel też spojrzeli w tamtą stronę. W ich kierunku szedł Obcy, wracał bez niczego, ale z pewnością wiedział, kto zawinił. Szybkim, raźnym krokiem podszedł do Samuela, złapał go za gardło jedną ręką i poderwał do góry na wysokość swojej twarzy. Mężczyzna charczał i machał nogami w powietrzu. 
- Nie! - Sygi poderwawszy się z ziemi, uczepiła się drugiej ręki Przybysza. Ten spojrzał na jej zakrwawioną twarz i przerażone oczy i wypuścił lekko już podduszonego człowieka, po czym odwróciwszy się, przeszedł kilka metrów, by zaraz gwałtownie się zatrzymać. Samuel w tym czasie z wdzięcznością zerknął na kobietę, było mu wstyd, że sprawił jej ból.
- Dziękuję - wyszeptał - i przepraszam. 
Sygi nic nie odpowiedziała, lecz przygryzając dolną wargę, przyglądała się Obcemu, który chodząc tam i z powrotem, co róż nerwowo zaciskał pięści. Jar najchętniej rozszarpałby ich gołymi rękami, a tego pseudo osiłka to już na pewno. Przez niego stracił sprzęt, została mu tylko maska i butla, w której mieszanka gazowa była na wyczerpaniu. Musiał za wszelką cenę wrócić do kapsuły, a oni z pewnością wiedzieli, gdzie się znajduje. Podszedł do nich, uklęknął na jedno kolano, po kolei przyjął się każdemu z nich, bali się, czuł ich strach. Starzec miał mętne spojrzenie, a rosłego mężczyznę najchętniej by oskórował, skierował się więc do kobiety. Wskazał dłonią na siebie, potem uniósł ją w stronę nieba i szybko opuścił w dół. Sygi ze zdziwienia szeroko otworzyła usta. 
- Dobrze - powiedziała i na potwierdzenie swoich słów pokiwała głową. Obcy zadudnił zadowolony. 
- Co dobrze? Czego on chce? - zapytał Samuel. 
- Zaprowadzę go do jego statku - odparła kobieta, stając na przeciw Przybysza. 
- Nie możesz, on...
- Jesteśmy mu to winni.


Słońce już dawno minęło najwyższy punkt swojej podniebnej wędrówki, a Jimir wciąż niestrudzenie parł przed siebie. Panująca cisza i monotonia marszu sprawiły, że pogrążył się we własnych myślach. 
Warkot za nim. 
Jimir wiedział, że przyszłość jego brata była już ustalona. 
Dźwięk zbliżał się. 
Jar musiał tylko udowodnić swoją wartość jako wojownik i mężczyzna. 
Był coraz bliżej. 
Jako ten, którego geny zapewnią przetrwanie klanu, z którym pertraktowała jego matka i do którego odda go po powrocie. On, Jimir, też się wykaże, zdobędzie szacunek i pozycję... Co to za dźwięk?

Warkot ustaje. Jimir odwraca się, wciąż mając w głowie przyszłość brata i swoją własną, jeśli się wykażą. Trzy metry przed nim stoi pojazd kołowy, a z wnętrza spoglądają na niego trzy pary oczu zaciekawionych Oomanów. Yautjańczyk na środki drogi i ludzie w pojeździe, sytuacja tak absurdalna, że aż nie mógł w nią uwierzyć. 
Nagle samochód rusza z piskiem opon i wymija go, jednak wysoki wojownik zdąża zarejestrować porozrzucaną na pace zawartość startego koca. Nad jego ramieniem pojawia się działko, a sekundę później cały pojazd wylatuje w powietrze, obraca się i ląduje na dachu.

Na bagnach Florydy spłoszone prawie ludzkim krzykiem ptactwo podrywa się do lotu, by po wykonaniu kilku okrążeń osiąść z powrotem na gałęziach karłowatych drzew.


 Sygi znowu szkła przodem, a on kroczył za nią. Tom i Samuel zostali na polu, tak było nawet lepiej, drugi raz nie odważyłby się stanąć w obronie tego głupca. W ciszy wrócili na ścieżkę, w ciszy ją przemierzali. Niebo zaciągnięte było jeszcze ciemniejszymi chmurami niż zwykle i zanosiło się na deszcz. Obcy co pewien czas przykładał maskę do twarzy i wciągał to, co było w butli. Warczał przy tym coraz bardziej, aż w końcu z jego gardła wydobyło się coś, co mogło być słowem w jakimś obcym i niewymawialnym dla ludzi języku. Kobieta zerknęła ukradkiem przez ramię, Przybysz wstrząsał trzymaną w dłoni małą butlą. Gdy dostrzegł jej spojrzenie, ponowił marsz, a ją ponaglił ruchem głowy. Przemierzyli już większą część drogi i zbliżali się do miejsca katastrofy, gdy zaczął pokasływać. Najwyraźniej ziemskie powietrze mu nie służyło. Zaczęło padać, deszcz był gesty i rzęsisty, a jego krople tak duże, że pod wpływem ich uderzeń bolało ciało. Wyszli zza zakrętu, Sygi zatrzymała się, dłonią wskazując słabo widoczny zarys kapsuły. Przybysz ominął ją i poszedł we wskazanym kierunku. 
 Ubranie przemokło jej zupełnie, zimy deszcz i stres sprawiły, że drżała na całym ciele, a na dodatek zdawało jej się, że po prawej tuż przy samej ziemi dostrzegła jakiś ruch. To mógł być krokodyl albo projekcja jej przerażonego umysłu. Trzęsąc się, podeszła do statku, on był w środku, na twarzy miał maskę, a przy pasie zauważyła taką samą butlę jak ta, z którą go znaleźli. Obcy grzebał przy dziwnej „szybie”, na której pojawiały się, migały i w końcu zniknęły jakieś symbole. Głośne warknięcie uświadomiło ją, że nie jest w porządku. Gwałtowny elektryczny rozbłysk rozświetlił na chwilę ciemność panującą w kapsule,  Sygi dostrzegła, jak porażony prądem Przybysz zaciska oparzoną dłoń - zwarcie w obwodach uniemożliwiło mu kontakt z jednostką macierzystą, musiał to naprawić, musiał skontaktować się z bratem, na tych cholernych bagnach mogą nigdy się nie spotkać.
Przez wąski otwór wysunął się z kapsuły i obszedł ją, by dostać się do baterii. Wodorowe ogniwa zapewniały akurat tyle energii, ile potrzebował pojazd. Sygi stała pod drzewem, jego uboga w liście korona nie zapewniała ochrony przed deszczem. Z tego miejsca obserwowała poczynania Przybysza, który po kolei sprawdzał wszystkie ogniwa. Kobieta zastanawiała się, czy on w ogóle cokolwiek widzi w tych ciemnościach. Nagle podniosła kij, którym wyważyła wcześniej właz i trzymając go przed sobą, z głośnym krzykiem podbiegła do Obcego. On oderwał się od swojego zajęcia i w ostatniej chwili uniósł rękę, aby się odsłonić. Ona jednak nie celowała w niego, wyminąwszy go, zdzieliła w łeb sporego aligatora, który czaił się tuż za Przybyszem. Rozjuszone zwierzę zaatakowało kobietę, silnymi szczękami pochwyciło gałąź, która wypadła jej z rąk. Gad rozwarł paszczę i ruszył do ataku, był wyjątkowo szybki. Sygi poczuła, że coś mocno ciągnie ją w bok i w ostatniej chwili ratuje przed pochwyceniem w silne szczęki drapieżnika. To Przybysz odciągnął ją na bezpieczną odległość. Lecz bestia się nie poddaje. Ponawia atak na tych, którzy wkroczyli na jej teren. Sygi wyciąga swój nóż - niewielkie ostrze osadzone w kawałku drewna. Obcy spogląda na nią, więc kobieta wyciąga rękę i podaje mu broń. Znowu wszystko toczy się jak we śnie, jest nierealne i oddalone. Wojownik stara się zajść bestię z boku, ale gad dostrzega ruch i rzuca się na niego. Sygi ma dość, chce stąd uciec, chce zaszyć się w domu, naciągnąć na głowę kołdrę i po prostu zasnąć, jednak znowu podejmuje trud, podnosi upuszczoną gałąź i krzycząc, uderza nią w ziemię. To wystarczy, by na krótko odwrócić uwagę gada od Przybysza. Chwilę później Gwiezdny Podróżnik siedzi okrakiem na ciele zwierzęcia i zadaje mu ciosy nożem, krótkie ostrze łamie się, ale rany, które zadało, wystarczą, by krokodyl zdechł w ciągu kilku najbliższych minut.
Niebo przecina błyskawica i uderza gdzieś blisko, trzeba się schować, a jest tylko jedno miejsce, które zapewni im bezpieczeństwo - kapsuła. Jar podchodzi do niej i ocenia, że nie wbiła się w ziemię aż tak głęboko, napiera więc na nią całym ciałem i obala ją do tyłu. Kapsuła ma obły, wrzecionowaty kształt, w środku nie ma fotela, a jedyne pozycje, jakie można w niej przyjąć, to leżąca bądź stojąca w zależności od ustawienia kapsuły. Zmieszczą się oboje, lecz będzie ciasno. 
Na Paya, gdyby tylko nie był od nich uzależniony. Dobrze, że nie wiedzą, po co tu przybył. Kolejny piorun rozłupał drzewo po drugiej stronie jeziora, nad którym się znajdowali. Żarty się skończyły, nie zastanawiając się nad tym dłużej, wskoczył do wnętrza i machnął zachęcająco do ludzkiej kobiety, ale ona najwyraźniej nie miała ochoty. Wylazł więc, złapał ją za ramię, aż syknęła z bólu i pociągnął za sobą. Właz nie zamknął się szczelnie, wcale tego nie oczekiwał, liczyło się tylko poszycie zewnętrzne i fakt, że w środku byli bezpieczni. 


     Bolesne szturchnięcie w plecy zmusiło go do ponowienia marszu. Bał się, tak cholernie bał się tego stwora. Na wspomnienie tego, co ta bestia zrobiła z jego towarzyszami, płakał. Dobrze, że padał deszcz, przynajmniej ochładzał jego rozpalone czoło. Kolejne szturchnięcie zmusiło człowieka do szybszego marszu.          Jimir poprawił tobołek z koca, w którym niósł rzeczy należące do brata. Gdy dopadł ostatniego z Oomanów, który szedł teraz przed nim, i pokazał mu rzeczy Jara, człowiek zaczął wyrzucał z siebie potoki niezrozumiałych dla niego słów. Klęcząc, wymachiwał rękami, płakał i gadał bezustannie, ale Jimir chciał wiedzieć tylko jedno. Gdzie? 
Szli już od wielu godzin i człowiek pomału tracił siły, a Yautjańczykowi nie przeszkadzał ani tobół ze zbroją Jara, ani worek z dwiema ludzkimi głowami przytroczony do pasa. Burzę przeczekali w prowizorycznym obozie. Jimir widząc, że się zbliża, obalił kilka małych drzew, których korzenie były słabe, naciął gałęzi i ułożył z tego warstwę izolującą od podłoża. Nad gałęziami rozpostarł materiał o metalicznym połysku; skośny daszek miał chronić przed deszczem i służył do zbierania deszczówki, która spływając po jego powierzchni, wpadała do pojemnika stojącego pod nim. Tak przeczekali nawałnicę, on siedząc i wpatrując się w deszcz i w walące po lewej błyskawice, człowiek związany jak zwierzę - leżący na brzuchu z rękami zawiązanymi na plecach i nogami podciągniętymi prawie do samych dłoni, z pętlą na szyi, która zaciskała się, gdy tylko człowiek próbował opuścić nogi. Co pewien czas więzień popłakiwał, wtedy siedzący w zadumie wojownik uderzał go otwartą dłonią w głowę. Człowiek milknął.
Zaraz po burzy wyruszyli w dalszą drogę. Przed północą dotarli do uśpionej, zrujnowanej osady. 


             Obudziło ją niesamowicie jasne, oślepiające światło. Nos bolał w miejscu złamania i czuła, że jest spuchnięty, nie miała na szczęście problemów z oddychaniem. Obok słyszała rytmiczny szum wdychanego powietrza. Naparła na właz, ustąpił bez większego oporu. To, co ujrzała na zewnątrz, zaparło jej dech w piersiach. Słońce! Świeciło słońce! Tuż nad horyzontem, pomiędzy wierzchołkami drzew, świeciło ogromne, czerwone słońce. Sygi w życiu nie widziała i nie czuła czegoś takiego. Brakowało jej słów by to opisać. Tak jak stała, odwróciła się i pobiegła do osady.
Jar wyszedł z kapsuły zaraz za kobietą, gdy zobaczył, że biegnie do swoich, chciał ją zawołać, lecz uświadomił sobie, że nie zna słów w ich języku. Zrezygnowany opuścił rękę, którą nieświadomie wyciągnął przed siebie i wrócił do kapsuły. Usiadł na niej i począł się zastanawiać, co powinien teraz zrobić. Przede wszystkim musi zdobyć jakąś broń oraz chociaż jednego sprzymierzeńca, by wraz z nim wyruszyć na poszukiwanie tych trzech Oomanów, którzy ukradli jego ekwipunek. Potem musi zabić ich w równej walce, by zmyć hańbę, którą go okryli. Musi też odnaleźć brata, najlepiej po tym wszystkim, bo nie będzie mu w stanie wytłumaczyć, dlaczego pozwolił odebrać sobie broń i dlaczego nie zabił ich wszystkich zaraz po tym, jak odzyskał przytomność - Jimir tego nie zrozumie, ślepo wierzył w Kodeks Honorowy i nigdy od niego nie odstępował. Przemyślawszy wszystko i powziąwszy decyzję, Jar ruszył za kobietą.

              Sygi biegła tak długo, aż kujący ból w boku zmusił ją do zatrzymania się. Odetchnąwszy kilka razy głęboko, ruszyła dalej, prawą dłoń przyciskając do brzucha. Nad osadą dostrzegła ciemne chmury, wkrótce znowu zasłonią słońce, ale ona chciała chociaż przez krótki czas cieszyć się tą chwilą z mieszkańcami.
           Jar szedł pomału, nie śpieszył się. Wysokie trawy szeleściły cicho, nawet niewielki podmuch wprawiał w ruch ich długie, wąskie liście i gałązki, na których były kwiatostany. Wizja kolejnych kilku dni nie napawała go optymizmem, pobyt na tej planecie nie był przewidziany na dłużej niż trzy dni, a minęły już dwa. Osada wyłoniła się, gdy wyszedł spomiędzy trzcin na okalającą ją łąkę. Przerażony krzyk dotarł do niego, gdy przebył połowę drogi dzielącej go od najbliższego budynku. Jar zatrzymał się, nasłuchując, w kolejnym krzyku rozpoznał głos kobiety, z którą spędził noc w kapsule. Pobiegł za odgłosem, wypadł zza budynku i zatrzymał się osłupiały. Kobieta klęczała na ziemi, przed nią stał Jimir, a u jego stóp spoczywało ciało rosłego mieszkańca osady, Samuela. Jimir trzymał w reku odciętą głowę człowieka, musiał zrobić to przed chwilą, bo z tętnic wciąż lała się krew. Klęcząca przed nim kobieta próbowała stłumić wydobywający się z gardła szloch, mocno przyciskając dłonie do ust. Dostrzegłszy Jara, zarwała się, podbiegła do niego i opadłszy znowu na kolana, oplotła ramionami jego nogę jak dziecko, które nie sięga jeszcze do reki matki. Jar zamknął oczy i zacisnął pięści. Czuł na sobie wzrok brata. Było po wszystkim.
   - Bracie...! - Usłyszał stanowczy głos. Co miał powiedzieć? Jimir żądał wyjaśnień, ale faktom nie dało się zaprzeczyć. Otworzył oczy, oswobodził się z uścisku i podszedł do brata. Po drodze zdążył zlustrować teren. Nie żyli wszyscy mieszkańcy poza jego "opiekunką" oraz kobietą tulącą do siebie gromadkę chudych jak patyki dzieci Samuela. Jimir nie marnował czasu, zabił każdego, kogo uważał za zagrożenie, nawet starzec się nie uchował. Na trawie Jar dostrzegł koc, a w nim swoją zbroję. Jimir podchwycił jego spojrzenie, zdjął maskę i spojrzał starszemu bratu w twarz.
   - Pozwoliłeś odebrać sobie broń? - W głosie Jimira słychać było niedowierzanie.
Po co zaprzeczać? Milczał. Stracił honor. Jar oddychał coraz szybciej, nie był na to gotowy... jeszcze nie teraz. Czuł bolesny skurcz w żołądku i suchość w ustach. Więc tak skończy?
   - Uczynisz mi ten honor? - zapytał ledwo dosłyszalnym głosem. Jimir przytaknął ruchem głowy i podszedłszy do brata, położył mu dłoń na ramieniu.
   - To dla mnie zaszczyt, bracie. - Powiedział, po czym podszedł do koca, wziął stamtąd  "plecak" z ekwipunkiem i podał go bratu. Jar przyjął go bez słowa. Postawił plecak na ziemi, otworzył go i wydobył ze środka śnieżnobiały materiał. Rozłożył go przed sobą, uklęknął na nim i znowu sięgnął do plecaka. Tym razem materiał, który wyciągnął, miał zielony kolor. Jimir podał mu rytualny sztylet, trzymał go na otwartych dłoniach, gdy wyciągał je wraz z bronią w stronę Jara, pokornie pochylił głowę. Jar odebrał sztylet, ich spojrzenia znowu się spotkały.
   - Żyj godnie.
   - Umrzyj szybko.
Jar skinął głową, owinął rękojeść sztyletu w zielony materiał, który miał wchłonąć krew i zapobiec wyśliźnięciu się broni z ręki, i położył go przed sobą. Jimir dobył miecza, po czym stanął za bratem. Jar sięgnął po sztylet, jego ostrze skierował w stronę brzucha.
   - Straciłem twarz i honor, tylko krew może zmyć tę hańbę.
Pchnął, ostrze przebiło skórę i mięśnie. Ręce mu drżały, ostatni raz nabrał powietrza, choć sprawiało mu to ból. Zacisnął szczęki i rozpruwszy sobie brzuch z lewej do prawej, pochylił się do przodu. Usłyszał okrzyk brata i świst miecza, a potem na wieki zapanowała ciemność.

Bezgłowe ciało Jara upadło na materiał. Jimir strzepnął krew z miecza, schował go, opadł na kolana i dotknąwszy czołem ziemi, oddał bratu hołd.
   - Chwała poległym.

     Sygi nie mogła pojąć tego, czego była świadkiem. Nie znała Kodeksu Honorowego Yautjańskich Wojowników, nie słyszała nawet nigdy o Samurajach z odległej Japonii. To wszystko zdawało jej się koszmarem, który tylko jej się przyśnił. Uzbrojony wojownik zabrał ciało swojego towarzysza i głowy pomordowanych przez siebie ludzi i odleciał czymś, co przysłoniło całe niebo. Powietrzny okręt pojawił się nagle i równie szybko zniknął, pozostawiając ten świat swojemu losowi.


----------------------------------------

    1. Czekałam, czekałam i się doczekałam dalszej części Dekalogu :-). Emocjonujący tekst aż do samego końca. Tylko ta rytualna śmierć... za bardzo japońska. Mnie tam wysadzanie bombą się podoba, to pikanie odmierzające sekundy do śmierci... Poza tym chodzi o zniszczenie dowodów istnienia Łowcy, co w przypadku dociekliwych, a zarazem pazernych ludzi ma duże znaczenie. Japońskie seppuku jakoś mi nie pasuje do Yautja. No może z pominięciem tego całego ceremoniału z płachtami i faktu noszenia rytualnego noża to bym to przełknęła. Rytualną bronią jest naginata i bardziej by mi ona pasowała do honorowej śmierci, o ile ktoś z pobratymców może zabrać ciało by je pochować, inaczej pozostaje małe buuum ;-)
      OdpowiedzUsuń
    2. Tym razem prawie urodzinowy prezent ;)
      Może na początek czysto techniczna uwaga w paru miejscach pozjadało Ci literki np, w "daj spokój", no i na koniec wkradł się byczek w postaci "bulu" zamiast "bólu".
      A teraz o samej treści. Tutaj się podpisuję pod Ju-ną - trochę za bardzo Japońskie, ale ciekawe. Do mnie bardziej przemawiałoby samo ścięcie głowy niż seppuku. (Też jestem zwolenniczką kaboom ;) Jak Juna pisała - w ich honorowym samobójstwie nie chodzi o ceremonię tylko o zniszczenie wszystkiego - siebie samego i wszystkiego co pozostanie dlatego nie podoba mi się stwierdzenie "używanie do tego bomby wydaje mi się poniżej godności takiego Wojownika" - dlaczego taki Jar, który miał komfort, że brat zabierze i pochowa jego ciało, miałby byś lepszy od innego łowcy, który wysadza się na wrogim terenie by nic nie wpadło w ręce ludzi? Ale to tak bardziej poza treścią). Z uwag jeszcze - dziwnie brzmiało w jednym zdaniu, gdy Jimir w dwóch zdaniach pod rząd używa na przemiennie określeń oomani i ludzie, ale to już moja mania z tym językiem ;)
      Wracając do opowiadania - co mi się najbardziej podobało... Zdecydowanie Sygi. Pod każdym względem. Świetnie wykreowana i równie świetnie pokazana jej relacja z Predatorem. Jeśli o relacjach mowa - relacje między braćmi są świetnie opisane, zwłaszcza w końcówce, która szalenie mi się kojarzy ze sceną śmierci Katsumoto w "Ostatnim Samuraju". No i wisienka na torcie - szalenie(!) mi się podobało jak opisałaś matkę bohaterów i szacunek jakim ją darzą. Mistrzostwo.

      Nie mogę się doczekać kolejnej części Dekalogu ;)
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi




      1. *w jednym akapicie, a nie zdaniu miało być :D
        Usuń
    3. Dziękuję Wam za szczerą opinię - dyskusja zawsze jest mile widziana. Przyznam, że w pierwszym zamyśle to właśnie wielkie "boom" miało zakończyć rozdział, a jego przyczyna też miała być trochę inna niż ta, która się tu w końcu znalazła. Doskonale zdawałam sobie sprawę, co jest przyczyną używania przez nich ładunków - czyż ludzie nie robili handelku...
      Co do naginaty, zdaje się, że zdobywają ją w jakimś specjalnym rytuale i faktycznie to wyjątkowa broń, ale nie pasowała mi do rytuału, który ludzie równie dobrze mogli zapożyczyć od nich - takie tam moje przemyślenia. Całe zajście miało mieć w sobie dramatyzm. I tu mamy coś, co możemy nazwać współtworzeniem, w końcu to nie tylko mi ma przynosić przyjemność, ale czytelnikom również. Napiszę takie zakończenie, które miało być na początku i zobaczymy, jak wyjdzie. Jeśli uznacie, że jest lepsze, zmienię to obecne. Co Wy na to?


      Chciałam jeszcze wyjaśnić, że nie zastanawiałam się podczas pisania nad tym, jak o człowieku myśli Predator. Staram się unikać powtórzeń i to zapewne z tego powodu napisałam raz Ooman a raz człowiek.
      Matka znalazła się tu dlatego, że chciałam przemycić trochę elementów z zupełnie innej wizji ich świata niż ta, którą znacie z WŁ. WŁ jest taką bajeczką, Yautja są bardzo ludzcy - musicie mi to wybaczyć. W mojej głowie powstaje zupełnie inny świat, może kiedyś znajdzie miejsce w jakimś opowiadaniu? :D
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi




      1. Ale powiem Ci, że zamysł się udał. Ja akurat fanką japońskiej kultury nie jestem, za to wręcz kocham "Ostatniego Samuraja", a ta ostatnia scena jest właśnie bardzo podobna do końcowej sceny w tym filmie, więc mnie kupiłaś.
        Wydaje mi się, że nie powinnaś nic zmieniać. Możesz dodać alternatywną wersję, ale tą powinnaś zostawić. Mimo wszystko jest bardzo ciekawa i emocjonalna - czyli idealnie spełnia swoje zadanie. A alternatywę również chętnie zobaczę.
        Co do naginaty to rytuał nazywa się Nan De-Than Gaun i jest piękny. http://predator.absoluteavp.com/rytualy.htm

        Powiem Ci, że właśnie to najbardziej lubię w Twoim blogu, wiesz? :D WŁ mi przypomina trochę taką sagę, a Dekalog za każdym razem pokazuje różne spojrzenie. Uwielbiam tą różnorodność i to, że zawsze potrafisz czymś zaskoczyć.
        Co do tego, że w WŁ Yautja są bardzo ludzcy... Powiem Ci, że na samym początku mi to trochę przeszkadzało, ale kiedy opowiadanie się rozwinęło ta koncepcja okazała się bardzo dobra. Ciężko obejść się bez uczłowieczania bohaterów. Już nawet sam fakt, że Predator jest bardziej humanoidalny niż Alienek świadczy o tym, że inaczej się nie da w zrozumiały sposób przedstawić ich kultury. W WŁ piszesz tak by jednocześnie ich świat był dla nas bliski (jako ludzi) i zarazem obcy, inny. Dlatego czyta się to tak przyjemnie i nie można się oderwać ;) Nie powinnaś uznawać tego za wadę - wręcz przeciwnie :)

        Ps. I absolutnie nie zmieniaj zakończenia w Dekalogu!
        Usuń
    4. Ann ma rację, nie zmieniaj zakończenia. To Twoja wizja i miałaś w tym konkretny zamysł. Z wersją alternatywną jednak z przyjemnością się zapoznam ;-).
      Mnie również WŁ drażnił "ludzkimi" Predatorami, jednak historia jest tak wciągająca, że z czasem przestałam to zauważać ;-). Poza tym jest Dekalog, który rekompensuje ten malutki "dyskomfort".
      A co do wisienki na torcie... oj tak, mnie również ujął ten fragment. Wreszcie samica Yautja jest zgodna z moją wyobraźnią: silna i władcza :-). I strasznie podoba mi się konsekwencja Jimia, honor rodziny nade wszystko...
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi




      1. Dokładnie - zwłaszcza iż zamysł w pełni się udał. :)
        Ju-na, ale zauważ, że w miarę rozwoju WŁ jest o wiele mniej uczłowieczania. Obecnie ludzkie cechy widać tylko w Nan-ku/Thei-de, reszta jest uczłowieczona tylko na tyle by móc pokazać nam ich świat w sposób zrozumiały. A Dekalog to już w ogóle cud, miód i klasyka ;D
        Samica i do tego matka ;)
        Usuń
    5. Nie mogłam się doczekać kolejnej części "Dekalogu". Przyznaję, że takiego zakończenia się nie spodziewałam.Chyba byłam równie zaskoczona co Sygi.
      W sumie to sama wizja wydaje mi się ciekawa. Nie podoba mi się tylko Twój komentarz z uzasadnieniem, ale to już Ju-na i Ann skomentowały, więc powtarzać za nimi nie będę. Może powiem tak - zakończenie by mi się podobało ze względu na niebanalny pomysł, gdybyś nie dodała tego niepotrzebnego moim zdaniem wyjaśnienia, w którym niepotrzebnie oceniłaś motywację łowcy. Gdyby nie ten dopisek to z ręką na sercu przyznaję - nie zwróciłabym uwagi na nadto Japońską śmierć i potraktowałabym to po prostu jako ciekawy pomysł. A tak trochę mi zazgrzytało i niepotrzebnie wybiło się na pierwszy plan przed samą treścią. Mówię tu konkretnie o fragmencie: "używanie do tego bomby wydaje mi się poniżej godności takiego Wojownika", który burzy mi krew niczym herezja ;> Gdyby nie ten dopisek to ta część Dekalogu bardzo by mi się podobała, bo jest ciekawie opisana i naprawdę wciągająca. Gdzieś już było (chyba w jakimś komiksie) łączenie kultury Yautja i Samurajów. Było ciekawe i jakoś nikogo to nie burzyło. Dlatego sam pomysł i treść popieram, ale nijak poprzeć nie mogę tego co napisałaś (niepotrzebnie!) w autorskim komentarzu.
      OdpowiedzUsuń
    6. Racja, powinnam usunąć to zdanie, zaraz to zrobię. Może chociaż trochę zrehabilituję się w waszych oczach trzecią częścią dekalogu "Prawo do trofeum". Mam już dwanaście stron. :)
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi




      1. Znaczy może źle się wyraziłam - sama druga część Dekalogu mi się bardzo podobała. Zarówno historia (zwłaszcza bracia ;)) jak i jej wykonanie. W sumie zakończenie też mi się podobało, bo było niebanalne. Część trzyma poziom pierwszej (choć minimalnie mam większy sentyment do pierwszej). No właśnie tylko to dziwne wytłumaczenie mi zgrzytało. Przy okazji specjalnie poszperałam... Skoro lubisz tą tematykę to w komiksie "Predator Blood Feud" jest historia związana z samurajami i niewidomym mistrzem, który staje przeciw Predatorowi. Historia bardzo ciekawa, ale niestety akcja dzieje się współcześnie i cała przeszłość jest tylko wspominana. Ale ponoć istnieje beletryzacja tylko niestety nie wpadła mi jeszcze w ręce. Za to komiks polecam :)

        A trzeciej części nie mogę się doczekać! xD
        Usuń
    7. Ten komentarz został usunięty przez autora.
      OdpowiedzUsuń
    8. Edycja, bo znów widać mam o tej godzinie zaćmienie.


      Skasowało mi taki wyczerpujący komentarz, więc będzie krótko :/

      Część ciekawa, podobała mi się kreacja bohaterów i ich matki. Bardzo ciekawe było też przeplatanie akcji by pokazać jednocześnie co u jednego i drugiego z braci.
      A co do samej końcówki. Ja się akurat nie wypowiem, bo nie lubię kultur dalekiego wschodu (a reszta już i tak obficie wszystko skomentowała). Za to tego typu łączenia Predatorów z różnymi kręgami kulturowymi wydaje mi się ciekawe. Kto wie może kultura samurajów to ich zasługa? Chociaż jak by nie patrzeć - jakoś nie umiem sobie wyobrazić Predatora z takim ekwipunkiem i do tego popełniającego w skupieniu samobójstwo w wirze walki.
      Chwilowo moim faworytem nadal jest część pierwsza, ale czekam niecierpliwie na trzecią.
      OdpowiedzUsuń
    9. Tak, zakończenie wywołało prawdziwe tsunami komentarzy. Trzecia część skupia się bardziej na ich świecie niż samych łowach i teraz, gdy machnęłam już 16 stron, zastanawiam się, czy będziecie zadowoleni. Chciałam sama sobie w logiczny sposób wyjaśnić sens polowania i gromadzenia trofeów. Myślę, że udało mi się stworzyć co najmniej jedną ciekawą postać (ach, ta skromność).
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi


      1. I to mi się w zakończeniu podoba, że jest takie kontrowersyjne... ;D