Po drugie - honor nad życie

     Adrenalina sprawiała, że mógł gnać przed siebie bez ustanku nawet przez kilka godzin. Odziany jedynie w przepaskę na biodra i ochraniacz na genitalia, dzierżąc włócznię w dłoni, przemierzał zieloną dżunglę. Ogromne, mokre liście siekły go po nagiej skórze, a krzewy o długich, ostrych kolcach cięły niczym noże. Młody yautjański wojownik nie zważając na to, kluczył między drzewami i krzewami gęstego lasu. Słyszał ćwierkanie ptaków i uderzenia własnego serca. Suche liście, które opadły z drzew, szeleściły mu pod stopami, a on zapamiętały w swej pogoni nawet nie zauważył, że właśnie rozpoczęła się tropikalna ulewa. Zwierzyna była coraz bliżej, już nie musiał się kierować śladami posoki na ziemi i roślinach, wyraźnie słyszał tupot dziesiątek odnóży i stukot chitynowych płytek pancerza. Nagle ten dźwięk ustał. Łowca wypadł spomiędzy zarośli wprost na swoją ofiarę, w ostatniej chwili opał na plecy i sunąc po mokrej ziemi jak po lodzie, uniknął kolców jadowych ogromnego krocionoga. Zatrzymał się parę metrów dalej i natychmiast wstał. Niezadowolone zwierzę zaszczękało ogromnymi żuwaczkami i jakby skuliło się w sobie gotowe w każdej chwili do ataku. Młody Łowca stanął w rozkroku i wyciągnął włócznię przed siebie. Krocionóg zaszczękał ponownie, ruszając do ataku. Yautjańczyk tylko na to czekał, błyskawicznie odskoczył w bok i pchnął dzidą w łeb stwora. Ostrze ześlizgnęło się z twardego, chitynowego pancerza, nie czyniąc stworzeniu żadnej krzywdy. Zwinny stawonóg pochwycił broń napastnika silnymi szczękami. Łowca, nie chcąc stracić broni, nieroztropnie pozostał na miejscu. Ogromny kolec jadowy wbił mu się w bok, uwalniając śmiertelną toksynę. Yautjańczyk wypuścił włócznię z rąk i z przerażeniem wymalowanym na twarzy cofnął się do tylu. Krocionóg, uniósłszy górną część ciała, stanął wprost naprzeciw Łowcy, który począł odczuwać już pierwsze skutki użądlenia. Ogromne szczęki stwora rozwarty się, ukazując wnętrze paszczy; błyskawiczny atak i głowa Yautjańczyka potoczyła się po polanie. 

   Ekran wygasł. W pomieszczeniu panowała cisza. Dwudziestu adeptów sztuki łowieckiej w milczeniu przyglądało się swojemu mentorowi. 
- Siła na zamiary – powiedział Wojownik, wodząc wzrokiem po twarzach swoich uczniów. - Nigdy nie lekceważcie przeciwnika, bez względu na to, czy polujecie na zwierzynę, która kieruje się instynktem czy rozumem. Ten młody łowca poniósł klęskę, ale ocalił honor. Ginąc w boju, przyniósł zaszczyt swojej rodzinie i sobie samemu. Pamiętajcie o tym. Dobierajcie zwierzynę rozważnie, abyście nie splamili honoru życiem z porażką. - Posępna twarz nauczyciela ani na moment nie zmieniła wyrazu. Mężczyzna przyglądał się po kolei każdemu z uczniów, ich twarze też już nie wyrażały żadnych uczuć, choć przed chwilą kilku z nich poruszyło się niespokojnie.
- Możecie już iść - zakończył.
Kilkunastu Bezkrwawych niespiesznie opuściło salę wykładową i w zupełnej ciszy udało się na posiłek. Jeden z nich, znacznie wyższy i postawniejszy, oddzielił się od grupy i poszedł w stronę sali ćwiczebnej. Z jej wnętrza wydobywały się dudniące odgłosy walki. Jar zajrzał do środka i dostrzegłszy swojego młodego brata z zapałem wymachującego kijem, zadudnił z zadowoleniem. W ciszy wyczekiwał końca ćwiczeń, nareszcie rozległ się rozkaz, a młodzieńcy ustawiwszy się w rzędzie, oddali rytualny pokłon mistrzowi. Jar stanął z boku i wyczekiwał, aż nauczyciel pozwoli uczniom opuścić salę. Wreszcie skinieniem głowy udzielił pozwolenia.

Siedzieli obaj ukryci przed wzrokiem ciekawskich na dachu budynku, w którym odbywały się szkolenia. Większość wiedzy przekazał im ojciec, ale nie całą. Dla młodzieńców takich jak oni, których ojcowie zginęli przed Rytuałem Przejścia, to miejsce było jedyna szansą. 
- Zadławisz się - powiedział Jar, widząc, jak młodszy brat pakuje sobie do ust cały posiłek.
- Nie mam czasu, zaraz zajęcia z anatomii - odparł młodszy, przeżuwając. Był znacznie niższy od Jara i wszyscy wciąż powtarzali, że wdał się w ojca. Jimir popił jedzenie wodą i odchrząknął.
- Dziękuję.

Jar stał przed matką, wezwała go, a to odkąd osiągnął dojrzałość, rzadko się zdarzało. Yautjańczyk nerwowo zacisnął pięści, czuł na sobie wzrok rodzicielski, czuł, jak lustruje go centymetr po centymetrze. Jej ogromne ciało spoczywało na posłaniu ze skór, kobieta uniosła się do siadu, potem wstała i podeszła do niego. Jar widział, jak pod jej nakrapianą skórą poruszają się mięśnie. Matka pochyliła się, by spojrzeć mu w oczy, jej dolne kły były dwa razy większe od jego własnych.
- Hańby mi nie przynieś - powiedziała niskim głosem. - W tobie pokładam nadzieję. Wszystko już ustalone, spisz się, a nasz ród wdzięczny ci będzie. Idź i wróć, gdy będziesz godnym. 
 Tak go żegnała, nim na tę długą i niebezpieczną wyprawę wyruszał.
Skłonił się rodzicielce i wycofał tyłem, tak by nie stracić jej z oczu. Odwrócenie się do matki plecami byłoby szczytem lekceważenia, a on czuł do niej głęboki szacunek. Ta, która dała mu życie; ta, która opiekowała się nim w latach jego bezbronności, jest też tą, która zadecyduje o jego przyszłości. 

- Już czas. - Jimir szarpał brata za ramię z troską wymalowaną na twarzy. Jar z trudem otworzył oczy, powiódł zaspanym spojrzeniem po otoczeniu, burknął coś niezrozumiale i odwrócił się plecami do brata. Jimir wyszedł. Jar odczekał chwilę, po czym przyciskając rękę do boku, usiadł. Najświeższa rana nie goiła  się dobrze i sprawiała mu sporo bólu, ale Jar nie chciał okazywać słabości przy młodszym bracie - nigdy tego nie robił. W oczach brata był ideałem Łowcy. 
Dotarli w końcu do ostatniej planety, trofea z Ziemi miały być ukoronowaniem wyprawy, potem czekał ich powrót i dostatnie życie u boku licznych żon. Jar pamiętał ojca, pamiętał te dni, w których w domu był mężczyzna. Wstał i z mozołem zaczął przywdziewać zbroję, każdy pasek, klamrę czy łączenie sprawdził poprzedniego dnia. Każdy przewód, linkę i mocowanie również, wszystko musiało być perfekcyjne i gotowe do użycia. Ubrawszy się, poszedł do brata, ten zdążył już ustawić automatycznego pilota. Cały niezbędny ekwipunek znajdował się w kapsułkach. Jimir skorelował swój komputer z komputerem pokładowym statku, wszystko było gotowe, gdy tylko zbliżą się do górnych warstw atmosfery, kapsuły zostaną automatycznie wystrzelone. 
W pełnym rynsztunku stanęli przed dwoma włazami. Jar jak zwykle odmówił krótką prośbę o błogosławieństwo Paya. Ten rytuał miał im zapewnić przychylność Boga Łowcy. 



Każdego poranka powtarzali ten sam rytuał –  z nadzieją spoglądali w niebo. Kilka miesięcy temu na krótką chwilę gęste chmury wciąż wypełnione wulkanicznym pyłem przerzedziły się i pierwsze od lat promienie słoneczne dotarły do powierzchni ziemi. Ci, którzy mieli okazję dojrzeć to zjawisko, mówili, że widok był cudowny, a opowiadając o tym, płakali. W świecie, w którym półmrok towarzyszył każdemu od dnia narodzin, światło było cudem. 
Od tamtej chwili coraz częściej zdarzały się monety, że na krótko słońce wyzierało spomiędzy chmur, ich powłoka też stała się cieńsza, więc dni były chociaż trochę jaśniejsze. 
Sygi mieszkała w zrujnowanym domu, który należał do jej rodziny od kilku pokoleń. Po wybuchu wulkanu na jednej z wysp na Pacyfiku tsunami zrównało z ziemią wszystkie miasta, miasteczka i wsie w pobliżu morza. Dom rodziny Sygi ocalał, lecz został strącony z podpór, na których był umieszczony. Na tym bagiennym terenie każdy budował w ten sposób, by odgrodzić się od wilgoci. 
Gdy tylko woda opadła, pozostawiając wszędzie zrujnowany krajobraz, Sygi i jej rodzina wrócili. Dom stał pięć metrów dalej niż powinien, a obok niego fala osadziła kuter rybacki. Przekrzywiony na bok statek był ulubionym miejscem zabaw małej wówczas Sygi. Z osady, w której znajdowało się niegdyś trzydzieści domów, dziś zamieszkiwano tylko pięć. Budynki były w opłakanym stanie, tak jak cały świat. 
Sygi obudziła się sama; czas przestał istnieć wraz z zegarkami, które go odmierzały. Na zewnątrz jak zwykle panował półmrok. Sygi wstała z posłania, palcami przeczesała siwiejące włosy, jej skóra była blada. Przejrzała się w starym wyszczerbionym lustrze, z którego od połowy odpadła powłoka odbijająca. Nie potrafiła ocenić tego, czy wygląda dobrze, czy źle i nawet nie próbowała tego robić, bo nie miała pojęcia, że to może być istotne. Wciągnęła na siebie spodnie po ojcu, a koszulę, w której spała, upchnęła do środka, na wierzch nałożyła sweter. Dostała go od sąsiada, kiedy ten jeszcze się nią interesował, potem miał wypadek z krokodylem, po którym stracił ważną część ciała i zainteresowanie. 
Ubrawszy się, Sygi poszła do kuchni, w holu musiała przejść po desce, która przerzucona była nad dziurą w drewnianej podłodze. Z szafki wydobyła resztki wczorajszego posiłku - mięso z kraba i małe gotowane w całości kukurydziane kaczany. Zjadła to w zupełnej ciszy, po czym opłukała talerz, jedyny, jaki przetrwał, i zaczęła zbierać się do wyjścia. W przedsionku wyciągnęła rękę po kurtkę, lecz rozmyśla się, ostatnio było coraz cieplej i kurtka często tylko zawadzała. Sygi pamiętała, że kiedyś było tu bardzo ciepło. Kobieta wyszła z domu, drzwi do krzywego budynku nie dotykały się, więc zostawiła je lekko uchylone. Zerknęła w niebo, przez chmury przebijał się świetlisty krąg i Sygi stwierdziła, że nie może patrzeć na niego tak jak kiedyś, teraz jego blask zaczynał ją oślepiać. Dzień wcześniej kobieta naszykowała sobie dwie duże, plastikowe butelki, musiała iść po wodę, tu w pobliżu były jedynie słone jeziora, które pozostały po fali; zamieszkiwały je dziwne ryby, a w jednym roiło się od meduz. Sygi wzięła butelki do jednej ręki a do drugiej kij, na którym zawiesi później wypełnione naczynia, całość zarzuci sobie na barki. 
  Kobieta była przyzwyczajona do tej drogi, czasami odbywała ją kilka razy dziennie, bo gdy nie padał deszcz, samemu trzeba było podlewać małe poletka na grządkach wzniesionych ponad poziom słonej wody. Kiedyś uprawiali rośliny tuż przy słodkim jeziorze, ale zwierzęta szybko się z nimi rozprawiły. Kobieta szła wąską ścieżką wydeptaną przez kilku mieszkańców ich zrujnowanej osady. Nad wodą rozejrzała się i ostrożnie podeszła do „studni”, tak nazywali niewielkie zagłębienie, które połączone było z jeziorem wąskim kanałem. Zagłębienie znajdowało się trzy metry od stawu i dawało pewność, że podczas nabierania wody nie zostanie się napadniętym przez krokodyla. Niewiele już zostało tych gadów, przetrwały tylko te, które były najsilniejsze i najlepiej potrafiły się dostosować do nagłej zmiany klimatu. 


     Sygi zanurzyła butelkę w zagłębieniu i przyglądała się uciekającemu w postaci bąbelków powietrzu, zawsze ją to fascynowało. Nagle, tuż nad nią, rozstąpiły się chmury i przedarł się przez nie promień słońca. Kobieta oderwała się od swojej pracy, uniosła twarz ku górze i przymknęła oczy - to było takie przyjemne, ciepłe. Rozległ się grzmot i z tej samej dziury w chmurach wyłoniły się dwa owalne przedmioty. Spadały z zawrotną prędkością pod tym samym kątem. Na spotkanie im wyruszyło odległe światełko z Ziemi. Sygi nigdy nie widziała takiego widowiska, zafascynowana porzuciła napełnianie butelki. Światełko z Ziemi nieubłaganie zbliżało się do przedmiotów z nieba, Sygi widziała, że jest coraz bliżej. Dłonią zrobiła sobie daszek nad oczami nieprzyzwyczajonymi do takiej ilości światła. Było coraz bliżej - zaraz się spotkają. Wybuch tuż nad nią powalił kobietę na ziemię, jeden z przedmiotów rozpad się i spadał na nią. Sygi widziała dziesiątki płonących części - zaraz ją zabiją! Przerażona pobiegła do jeziora i nim największa część z hukiem uderzyła w ziemię, zanurzyła się jego chłodnych wodach. Płynęła głębiej i głębiej, aż poczuła ból w uszach, wtedy zatrzymała się i spojrzała do góry, wokół niej na dno opadły części ze zniszczonego obiektu, niektóre były całkiem spore. Poczęła wynurzać się na powierzchnię, nie potrafiła na długo wstrzymać oddechu. Na lądzie płonął pożar, wybuch obalił i tak słabe drzewa. Sygi wyszła na brzeg, w przemoczonym, za dużym ubraniu wyglądała żałośnie; w wodzie zgubiła jeden but. Po ich „studni” nie pozostał nawet ślad, w tym miejscu w ziemię wbiło się coś, co wyglądało jak wielkie jajo lub nasiono. Kobieta wydobyła krótki nóż, a w zasadzie ostrze po nożu osadzone w kawałku ostruganego drewna. Obeszła tę dziwną rzecz, z drugiej strony ujrzała szczelinę, jakby ktoś próbował wyważyć właz. Przez tę wąską przerwę zajrzała do środka, migały tam jakieś światełka, coś dziwnie się skrzyło i syczało. Sygi ostrożnie dotknęła metalowej powłoki, okazała się gorąca. Podniosła z ziemi złamaną gałąź i wepchnęła do szczeliny, po czym naparła całym ciałem na jej drugi koniec. Właz otworzył się, a z wnętrza wypadło na nią jakieś ogromne ciało. Kobieta wrzasnęła, przerażona próbowała strącić je z siebie, bez skutku. Ciężkie truchło przygniotło ją, czuła, że traci dech. Uspokoiła się więc i zamiast starać się podnieść to ogromne, umięśnione ciało, spróbowała wysunąć się spod niego. Udało się. Nigdy nie widziała czegoś takiego, nie miała pojęcia, co to było, ale na pewno nie pochodziło z jej świata. Rozejrzała się, po czym uciekła.

     Jimir opuścił swoją kapsułę cały i zdrowy. Wybuch zmienił kąt opadania, ale jej nie uszkodził. Łowca spróbował namierzyć brata, bezskutecznie. Prawdopodobnie Jar nie uruchomił swojego komputera przed lądowaniem, a kapsuła uległa zniszczeniu. Tak czy inaczej należało odnaleźć miejsce jego lądowania i oczyścić teren, co w praktyce oznaczało zastosowanie ładunku.
Yautjańczyk użył naramiennego komputera, miał nadzieję na połączenie ze statkiem, kilkakrotnie wysyłał sygnał, niestety nie udało mu się połączyć. Najwyraźniej automatyczny pilot zadziałał natychmiast po wystrzeleniu kapsuł. Porzuciwszy tę czynność, postanowił rozejrzeć się po terenie, musiał znaleźć jakiś punkt obserwacyjny, najlepiej wzniesienie albo wysokie drzewo. Niestety te rosnące tutaj były jakieś skarłowaciałe, a ich gałęzie były tak cienkie, że nie utrzymałyby nawet podrostka, nie mówiąc już o dorosłym mężczyźnie. Jimir czytał mapę z topografią terenu, którą zainstalował na swoim komputerze, szykując się do łowów. Dwadzieścia kilometrów na północ powinno znajdować się duże ludzkie miasto, a jakieś jedenaście na południe niewielka osada, on natomiast stoi na środku... jeziora?! Rozejrzał się zdezorientowany. Mapa nie pokazywała stanu rzeczywistego. No cóż, jezioro mogło przecież wyschnąć, to nic dziwnego. Postanowił zaczekać do zmierzchu, noc była jego dominium. 

 Sygi, dysząc jak lokomotywa, wpadła do swojego domu, szybko zdjęła mokre ubrania, wytarła się i wygrzebawszy z szafy suchą odzież: robocze ogrodniczki po matce i kraciastą koszulę flanelową po ojcu, ubrała się. Na nogi wciągnęła masywne workery - dziesięć lat temu dostała je od pewnej kobiety, która przyszła tu nie wiadomo skąd i zmierzała nie wiadomo gdzie. Sygi znalazła ją na poletku kukurydzy, jej ciało trawiła gorączka i ból z rozkładających się mięśni po ukąszeniu mokasyna błotnego - nie było już szans na ratunek. Sygi została z kobietą aż do ostatniego tchnienia, potem zrobiła to, o co poprosiła ją umierająca. Rozegrała ją i ciało wrzuciła do słonego  jeziora.
- Z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy – szepnęła, spoglądając gasnącym wzrokiem w twarz Sygi. - Żyłam, jak chciałam i pochowaj mnie, jak chcę. Nic mi po ciele. W domu ojca mego dostanę nowe, daj to rybom na pożywienie.

Zrobiła, jak ją poproszono. 
     
Sygi wyszła z domu i pobiegła do najbliższego budynku, zamierzała zebrać wszystkich i wrócić z nimi do studni. Najbliżej mieszkał Samuel, rosły mężczyzna miał w domu karabin, więc na pewno się przyda. Gdy Sygi opowiedziała mu o zdarzeniu, bez słowa wziął broń i poszedł za nią, żonie nakazał by drzwi zaryglowała i z dziećmi w bunkrze, który sam zbudował, się ukryła.
Chodzili tak razem od domu do domu, a ich mała grupka urosła do sześciu mężczyzn, jednego starca, czterech kobiet i dwóch młodzieńców. Uzbrojeni w co kto miał, ruszyli na miejsce katastrofy. Szli wydeptaną ścieżką pośród wysokiego na dwa metry sitowia i rosnących gdzieniegdzie karłowatych drzew. Zejście z utartego szlaku groziło utknięciem w bagnie i niechybną śmiercią, dlatego szli rzędem, jeden za drugim. Sygi kroczyła zaraz za Samuelem, który niósł swoją broń w pogotowiu. Najpierw poczuli zapach spalenizny i ujrzeli wciąż dymiące konary spalonych drzew. Wychudzone, kościste dłonie zacisnęły się mocniej na grabiach, łopatach i maczetach, a gardła wypełniło nieprzyjemne uczucie suchości. Na miejscu wszystko wyglądało tak, jak zostawiła to Sygi. Ciało pilota dziwnego „spodka” leżało w niezmienionej pozycji, właz do pojazdu zwieszał się smętnie na zawiasach, a ślady wydeptane w wilgotnej ziemi nie zdążyły się jeszcze zatrzeć. Wszyscy w milczeniu oglądali kapsułę i jej właściciela. 
- Nie żyje? - zapytał ktoś z grupy szeptem, jakby się bal, że głośniejszy dźwięk może zbudzić trupa. 
Samuel dźgnął ciało lufą karabinu. 
- Ciężko powiedzieć - odparł. 
Starzec wysunął się na przód. 
- Całe życie poświęciłem na badanie UFO i teraz mam nie tylko statek, ale i kosmitę. 
- Nie bądź taki prędki, Tom. Sygi go znalazła, więc według naszego prawa należy do niej. - Uspokoił zapędy starca Samuel.
- A na co jej to? Ja się przynajmniej na tym znam. 
- Znasz? - zakpił właściciel karabinu. - Siedzenie w nocy w ogrodzie i wyczekiwanie na światełka to żadne badanie, tylko chora obsesja. Pewnie dlatego żona kopnęła cię w dupę, bo zamiast baraszkować z nią w łóżku, wolałeś brendzlować się przy gwiazdach.
- Ja przynajmniej mam co trzepać! - odciął się starzec.
- Uspokójcie się! - wrzasnęła Sygi i odgrodziła własnym ciałem staruszka. - Najpierw musimy sprawdzić, czy to żyje, czy jest martwe. 
- Kto ma to zrobić? - zapytał staruszek.
- Może właściciel największego fiuta - zadrwił Samuel.
- Ja to zrobię, bo nie mogę już was słuchać - powiedziała Sygi i ostrożnie podeszła do ciała. Uklękła przy głowie dziwnej istoty i przyłożyła głowę do jej piersi. 
- Chyba oddycha, bo brzuch trochę mu się rusza, ale serca nie słyszę... pewnie przez ten pancerz.
- Bo może on wcale nie ma serca - szepnął Tom konspiracyjnych tonem. 
Sygi przyjrzała się uważniej głowie nieprzytomnej istoty.
- Z tej strony klamra utrzymująca hełm jest otwarta, chyba da się go zdjąć - oznajmiła.
Wszyscy z napięciem przyglądali się, jak ostrożnie - szczupłymi palcami - usiłuje odpiąć drugą, marszczy brwi, przygląda się tej rozpiętej i z powrotem zmaga się z zapięciem. 
- Może lepiej tego nie robić? - zagadnął ją Samuel. Tom kiwnął głową, podchwytując myśl towarzysza. 
- Wyjątkowo zgadzam się z Samuelem. On może się udusić, jeśli jest spoza naszej planety, a wszystko na to wskazuje, to tlen może być dla niego zabójczy. 
Sygi przysunęła się bardzo blisko czoła nieprzytomnego Przybysza. 
- Jest ranny, tu sączy się chyba krew...
- Jak to... Chyba?
- Jest zielona, więc nie wiem, czy to krew, czy może jakiś płyn hydrauliczny.
- Myślisz, że to jest robot? - z przerażeniem na twarzy zapytała jedna z kobiet, ręce mocno zaciskając na kosie. 
   - Nie mam pojęcia.
- Co mamy z nim zrobić? - spytała ta sama kobieta. 
- Zabić - odparł ktoś z tłumu. Rozgorzała debata, jedni byli za uśmierceniem przybysza inni przeciw, ale wszyscy równie mocno się go obawiali. 
- Uspokójcie się! CISZA! - krzyknął Tom, który najwyraźniej miał jakiś koncept. - Słuchajcie mnie, nie wiemy, kim on jest ani po co tu przybył. Ale co, jeśli po to by nam pomóc? Jeśli jest zwiadowcą, którego wysłano, by nawiązał z nami kontakt, a my go zabijemy? Stracimy szansę by sobie pomóc.
- Naprawdę wierzysz, że ONI chcieliby rozmawiać z nami? - zapytał Samuel.
- Nooo... niekoniecznie z nami, miałem na myśli ludzkość w ogóle. 
- Po co mieliby nam pomagać? - drążył uparcie Samuel. 
- A skąd mam wiedzieć?! Może to taki kosmiczny filantropizm. 
- Lepiej go zabić. 
- Nie! 
- Więc glosujmy – zarządził Samuel. - Kto jest za ukatrupieniem gwiezdnego, paskudnego olbrzyma, który... jak widać na załączonym obrazku... uzbrojony jest po zęby?
- A czego się spodziewałeś, że przybędzie tu z bukietem kwiatów? Normalne, że ma broń. Już jesteśmy w ciemnej dupie, może oni mogliby przyśpieszyć oczyszczanie się atmosfery z pyłu. Pomyślcie, ilu ludzi moglibyśmy uratować. Wiecie przecież, że panuje głód, światła jest tak mało, że niewiele roślin jest wstanie wegetować w takich warunkach. 
- Rozbierzmy go, schowajmy mu broń i na wszelki wypadek zwiążmy - zaproponował ktoś z tłumu. 
- Tak, to na pewno przekona go o naszych pokojowych zamiarach - burknął Tom. 
- Niech najpierw on udowodni, że przybył tu w pokoju - obstawał przy swoim Samuel. - Skoro chcecie darować mu życie, to gdzie zamierzacie go trzymać? Bo ją się na to nie piszę. 
- Sygi go znalazła, niech więc Sygi się nim zajmie - zaproponowała kobieta z kosą. 
Jak ustalili, tak zrobili, przy czym główna zainteresowana nie miała nic do powiedzenia.


   Jimir doczekał do zmierzchu, wcale go nie zdziwiło, że zrobiło się zupełnie ciemno, a na niebie nie było widać gwiazd. Kosmiczny wędrowiec znał światy, w których pokrywa z chmur była gruba na kilka kilometrów, a jedyne światło pochodziło z reakcji chemicznych zachodzących w tych chmurach. 
Łowca przeanalizowawszy wszystkie opcje, poszedł do większego miasta, wydało mu się logiczne, że jeśli brat przeżył, to tam będzie się kierował. Liczył też na to, że może trafi po drodze na jego ślad. 

Sygi nie mogła spać, przez całą noc obserwowała nieprzytomnego Przybysza. Samuel wygrzebał skądś więzienne kajdany i wszyscy z zapartym tchem przyglądali się, jak zakuwa w nie Obcego. Obawiali się, że może zabraknąć łańcucha łączącego ręce z nogami, ale wystarczyło. 
Nim go zakuli, zabrali wszystkie jego rzeczy poza maską, która mogła służyć mu do oddychania i „gaciami” jak nazwał to Samuel. Każdy przyniósł po kocu albo starej kołdrze, by urządzić posłanie dla więźnia, więc Sygi mogła zachować swoje dla siebie. Okryła go tylko szczelnie, bo bała się, że leżąc tak prawie nago, zmarznie i rozchoruje się na dobre.
W zupełnej ciemności i panującej ciszy słyszała jego regularny oddech, nie poruszył się ani razu, a ona nie spuszczała go z oczu, choć tak naprawdę niewiele widziała, mimo że jej oczy przyzwyczajone były do ciemności. W końcu znużona nocnym czuwaniem zasnęła nad ranem. Kiedy się obudziła, on siedział na posłaniu ze skrzyżowaniu nogami i przyglądał się jej. Kobieta głośno przełknęła ślinę, żółte tęczówki uważnie śledził każdy jej ruch. Pomału usiadła, gdyby zobaczyła tę twarz wczoraj wieczorem, z pewnością by tu nie została. Kobieta powiodła spojrzeniem w stronę drzwi i z zaskoczeniem odkryła, że on zrobił to samo. Wyglądał na skupionego, zwartego, gotowego do ataku. Sygi poczuła, że się poci. To było takie dziwne... ten wszechobecny półmrok, ta panująca cisza i on - siedzący naprzeciw niej, ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy, nie oddychający. Boże on nie oddycha – pomyślała kobieta. Nagle oderwał od niej wzrok i zwrócił swoją twarz w kierunku drzwi. Wpatrywał się w nie przez chwilę, potem znowu na nią spojrzał i dziwnie przekrzywił głowę, jak pies, który zerka na swego pana, prosząc w ten sposób o uwagę. Rozległo się pukanie, Sygi aż podskoczyła na posłaniu. Wypełzła spod kołdry, pod którą leżała w ubraniu i poszła otworzyć drzwi.
- Dobry, Sygi. Ocknął się? - Samuel nie czekał na jej odpowiedź, lecz widząc zmieszaną minę kobiety, wszedł do środka bez zaproszenia. W salonie, w którym umieszczono obcego by nie musieć nieść go nad dziurą w podłodze, zatrzymał się nagle, zawrócił i zderzył się z kobietą.
- Powiadom mnie, gdyby się ocknął - powiedział i wyszedł. Sygi zdębiała zupełnie. Gdy tylko drzwi za mężczyzną się zamknęły, poszła do salonu. Obcy leżał na posłaniu z maską na twarzy. Kiedy tylko marudzenie Samuela skierowane do wszystkich bóstw świata ucichło, dłonie przybysza uniosły się do twarzy, rozległ się dźwięk głębokiego wdechu i maska opadła na podłogę. Obcy znowu usiadł i wlepił swoje spojrzenie w kobietę. 

Jimir dotarł do miasta, ale nie tego się spodziewał. Zamiast tętniącej życiem metropolii zastał ruiny opuszczonych domów. Na jezdniach walały się śmieci: części ubrań, połamane plastikowe kawałki niewiadomego pochodzenia, wózki sklepowe, zniszczone meble, zrujnowane samochody z wybitymi szybami, popękanymi oponami i korodującą karoserią. Nie tak wyobrażał sobie ludzkie sadyby, nie tak przedstawiali je ich mistrzowie. Kompletna ciemność nie przeszkadzała mu w rekonesansie, ale tu po prostu nie było ludzi! Więc nie dość, że nie zdobędzie trofeów, to jeszcze stracił brata. 

 Sygi ostrożnie wycofała się do przedpokoju, a potem wyszła na zewnątrz i pobiegła po Toma, nie chciała być z nim sama, przerażał ją. Może nie wtedy, gdy był nieprzytomny, ale teraz, kiedy przyglądał jej się tak uważnie, na pewno.
Jar wcale się nie zdziwił faktem, że kobieta uciekła. Po tym jak po przebudzeniu odkrył, że jest skuty i że pozbawiono go całego rynsztunku wpadł we wściekłość, zaraz się jednak opanował, bo skoro wciąż żył, to oznaczało, że tubylcy czegoś od niego chcą. To go zaintrygowało na tyle, że postanowił zaczekać na rozwój sytuacji.  Nie musiał czekać zbyt długo, wkrótce dotarł do niego ten sam odgłos trzaskających drzwi, a do pomieszczenia, w którym go trzymali, chociaż to chyba zbyt poważne słowo, wszedł stary człowiek. Sapiąc, starzec zasiadł na przeciw niego na posłaniu kobiety. Wojownik czekał i obserwował. Człowiek przyglądał mu się przez chwilę szczerząc zęby, to nie spodobało się Jarowi – człowiek był agresywny, choć spokojny. 
- Sygi, przynieś wody, może chce mu się pić - zaproponował Tom. Kobieta skinęła głową i opuściła pomieszczenie, po chwili wróciła, niosąc w plastikowym, wyszczerbionym kubku to, o co poprosił ją mężczyzna. Stanęła na środku pokoju, niepewnie spoglądając na Toma. 
- Daj mu - zachęcił ją starzec.
- Jesteś pewien, że to mu nie zaszkodzi?
- Nie wiem. Ale myślę, że warto spróbować. Najwyżej nie wypite.
Sygi podeszła ostrożnie do Obcego, uklękła przy nim i wyciągnęła dłonie, w których trzymała kubek w jego stronę. On cały czas przyglądał się raz jej, raz mężczyźnie. Kobieta uśmiechnęła się i lekko uniosła kubek do góry, jak by chciała powiedzieć, to dla ciebie. Oczy o żółtych tęczówkach zwęziły się, lecz ich właściciel nie wykazał chęci, by sięgnąć po wodę. 
- Postaw na podłodze w zasięgu jego rąk.
Zrobiła jak kazał.
- Co teraz? - zapytała.
- Idziemy do kuchni.

 Jimir podążał śladem jelenia. Był głodny i miał ochotę na świeże mięso, trop zwierzęcia był wyraźny, lecz w tym trudnym terenie porośniętym gęsto niewielkimi drzewami na wpół żyjącymi na wpół martwymi tropienie okazało się nie lada wyzwaniem. Zwierzę wciąż było zbyt daleko, w końcu po dwóch godzinach tego maratonu, łowca wyszedł na otwarty teren. Przed nim - jak sięgał wzrokiem - rozciągała się łąka porośnięta wysokimi, brunatnymi trawami. Jimir zgubił trop, ale przekonany był, że ofiara ukryła się gdzieś w trawie. Pewnie wkroczył na łąkę, lekceważąc zasady, które wpajano mu od dziecka. Nagle poczuł, że ziemia pod nim jest jakby płynna. Nie! Ona była wodą. A w zasadzie gęsto porośniętym bagnem. Predator wydobył swoją włócznię, używanie jej jako kija było hańbiące, ale w tych okolicznościach... Skaner pozwolił zmierzyć głębokość, lecz nie dawał podparcia. Przerażony kwik dotarł do niego z prawej strony, łowca wiedział, że to jego ofiara; ruszył ku niej. Skarlałe zwierzę o nieregularnym kształcie poroża tonęło w ciemnej wodzie, korzenie traw oplotły się wokół jego ciała, uniemożliwiając mu wydostanie się na trawiasty pomost. Łowca złożył włócznię i umieścił ją z powrotem w zaczepie na plecach. Jego dłoń powędrowała do rękojeści długiego noża, Predator zrobił dwa kroki w bok i zapadł się w bagiennej toni. 

 Sygi poczęstowała Toma kromką czerstwego chleba wypiekanego starym sposobem przez żonę Samuela. Chleb był twardy i suchy, ale niespleśniały, kobieta posmarowała go cienką warstwą smalcu i posypała solą, którą uzyskali z odparowywania słonej wody z laguny. Tom ułamał kawałek kromki, włożył ją do ust i czekał, aż ślina rozmiękczy chleb, potem, mlaskając, powiedział.
- Powinniśmy zabrać go na mały spacer.
Sygi spojrzała na niego ze zdziwieniem. Poznaczona zmarszczkami twarz mężczyzny rozciągała się pod wpływem szerokiego uśmiechu. 
 
      Jar przyglądał się szczupłym palcom kobiety, gdy ostrożnie rozpinała kajdany na jego nogach. Starała się za wszelką cenę uniknąć kontaktu z jego skórą, ale ktoś, kto je zakładał, nie był z całą pewnością delikatny. Za mocno zaciśnięte obręcze już zdążyły odcisnąć swoje piętno. Zauważywszy te ślady, ludzka kobieta syknęła. 
- Samuel za mocno zacisnął kajdanki. - Tom przytaknął na jej stwierdzenie głową. 
- Poluzuj na rękach, bo wydaje mi się, że dłonie też mu spuchły. 
- Mam go rozkuć? Przecież on może...
- Myślę, że i skuty byłby wstanie nas pozabijać, gdyby chciał, więc nie przejmowałbym się tym zanadto. 
Kobieta spojrzała Obcemu prosto w twarz, lecz nie znalazłszy w nich odrobiny wrogości czy agresji, odważnie pochwyciła go za nadgarstek i pociągnęła w swoją stronę, zmuszając więźnia, aby wyciągnął ręce przed siebie. Rozpięła kajdany i położyła je na podłodze. 
- Skoro jest tak, jak mówisz, to nie widzę sensu, żeby w ogóle był skuty – odparła, ponawiając kontakt wzrokowy z Przybyszem. Gdy wstała i stanęła obok starca, jej odwaga jakby uleciała. 
- Samuel będzie wściekły - szepnęła. 
- Wiem, ale poszedł na zachodnie pole i szybko nie wróci, więc mamy czas. - Skierował się w stronę wyjścia, w prześwicie drzwi odwrócił się i machnął zachęcająco ręką w stronę wciąż siedzącego na podłodze Przybysza. Sygi poczuła, że nogi się pod nią uginają, to było jak w tej bajce o dziewczynce, która wpadła do króliczej nory - cały świat nagle urósł albo raczej ona się skurczyła. Obcy stał garbiąc się trochę, gdyby chciał się wyprostować, uderzyłby głową w sufit. 
- Kiedy siedział, nie wydawał się taki wielki - podsumował całą sytuację Tom.


      Dzikie, brodzące czaple wzbiły się w powietrze przestraszone nagłym poruszeniem pod wodą. Z ciemnej toni wyłoniła się zjawa, którą przez wieki setki ludzkich pokoleń nazywało różnymi imionami, przez ramię przewieszoną miała swoją zdobycz. Ociekając wodą, wyszła na brzeg, wybrała dogodne miejsce i zajęła się sprawianiem upolowanego zwierzęcia. 
Jimir zabrał resztki mięsa i ruszył w drogę powrotną. Nie mógł dłużej marnować tu czasu, nie po to przemierzył galaktykę. Znowu skorzystał z mapy, w świecie, który ukazywała, kilometr na zachód od tego miejsca znajdowała się trasa prowadząca do mniejszej osady. Z workiem wypełnionym mięsem  i przerzuconym przez ramię wyruszył w drogę. 
To, czym utwardzono trakt, było popękane, ale wciąż pełniło swoją funkcję, można się było po tym swobodnie przemieszczać. Jimir stanął na poboczu i rozejrzał się, z prawej pusto, z lewej pusto. Przez chwilę stał jeszcze na poboczu, jakby rozważał, co powinien zrobić, po czym wkroczył na asfalt i ruszył na południe. 


     Ludzie szli przodem, lecz z niepokojem oglądali się za siebie, sprawdzając, czy podąża za nimi. Prowadzili go wąską, wydeptaną ścieżką pośród sitowia, tą samą, którą przynieśli go zaszłego wieczoru, o czym oczywiście nie wiedział. Tom wymyślił sobie, że jeśli zaprowadzą go do podjazdu, którym tu przybył, to uwierzy, że nie są przeciw niemu i być może zechce im pomóc. 
Sygi szła przodem, otwierając ten dziwny pochód, przez ramię przewieszony miała długi tobołek, którego zawartość ukryta miała pozostać przed wzrokiem przybysza. Za nią podążał „kosmiczny olbrzym”, z jego twarzy, która była niczym koszmarna, demoniczna maska, nie można było niczego wyczytać. Co pewien czas Przybysz unosił swój hełm, przykładał go do twarzy i wciągał trochę mieszanki z niewielkiej butli, którą na szczęście mu zostawili. Z tyłu ciągnął się Tom, zanurzony w coraz bardziej ponurych wyobrażeniach nadchodzącej przyszłości. Jego dumania przerwał nagle odległy wystrzał z karabinu. Idąca przodem kobieta zatrzymała się gwałtownie, zmuszając do tego samego idących za nią mężczyzn. 
- To z pola z dyniami - powiedziała cicho. Tom wyminął obcego i podszedł do niej. 
- Ale...
   - Samuel! - przerwała mu kobieta i pobiegła w stronę, z której dobiegł dźwięk wystrzału. Stary mężczyzna poczłapał za nią. Wojownik pozostawiony sam sobie rozejrzał się zdziwiony, mógł uciec, bo nic nie krępowało jego ruchów, ale pozbawiony broni i zbroi okryłby się hańbą. Warknął więc niezadowolony i poszedł za ludźmi. Gdy tylko ujrzał plecy starca, odbił w prawo, by stojąc z boku, móc lepiej ocenić całą sytuację.
Na skraju pola po przeciwnej stronie znajdował się zaparkowany terenowy samochód, obok niego stało trzech mężczyzn, a pośród nich, Samuel. Wysoki mężczyzna trzymał w dłoni karabin, jakiego Sygi jeszcze nie widziała, oglądał go, ważył w dłoniach i zerkał przez lunetę celowniczą. Wyglądało na to, że ich sąsiad ma się dobrze, co więcej dobija właśnie jakiegoś targu. Sygi przeszła przez pole, nie zważając na rośliny. Została zauważona dopiero, gdy podeszła całkiem blisko. 
- Samuelu? Co ty robisz? - zapytała, niepewnie zerkając na koc rozłożony na ziemi. Na materiale spoczywały przedmioty należące do Przybysza. 
- Załatwiam nam potrzebne rzeczy: siekiery, piły, łopaty, noże. Wszystko, czego nam brak, a co myślałaś? - Wskazał ręką leżące w pobliżu narzędzia.
- Ale te rzeczy nie należą do ciebie, nie możesz nimi rozporządzać. - Oburzona kobieta podeszła do jednego z mężczyzn i wyrwała mu z ręki ozdobne pierścienie, które Przybysz miał nanizane na włosy w chwili, gdy go znalazła. Samuel złapał ją za ramię.
- Daj spój, potrzebujemy tych rzeczy. 
- On też.
- Sygi, lubię cię, ale nie każ mi wybierać. - Uśmiechał się łagodnie, ten uśmiech krył w sobie fałsz i ona doskonale o tym wiedziała. Wyzwoliwszy się z uścisku Samuela, zaczęła zbierać rzeczy z koca. 
- Przestań! -  rozkazał, chwytając ją za ramiona i odsuwając od koca. Jeden z trzech mężczyzn, z którymi handlował, pochwycił rogi materiału, tworząc w ten sposób prowizoryczny tobołek. 
- Zostaw to! - wrzasnęła kobieta i wydobywszy z worka na plecach długą maczetę, ruszyła na mężczyzn. Samuel wymierzył jej cios kolbą w twarz, niezbyt mocno, tylko tak by się uspokoiła. Lekko ogłoszona upadła na ziemię i zaciskając nos, z którego puściła jej się krew, wydukała.
- To jego rzeczy.
Wtedy dopiero Samuel dostrzegł wysoką postać ukrywającą się w zaroślach, dostrzegł napięte mięśnie i zaciśniętą szczękę. Przybysz wyszedł na otwarty teren, ale był jakiś spięty, jakby gotowy do skoku. 
- Co to, kurwa, jest? - zapytał jeden z mężczyzn, ale chyba nie zamierzał czekać na odpowiedź, bo wrzucił koc wraz z zawiniętymi w nim rzeczami na pakę, wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Obcy mierzył Samuela morderczym spojrzeniem. 
- Na co, kurwa, czekacie! - wrzasnął na swoich towarzyszy siedzący za kierownicą. Sygi pochwyciła przedmiot, który wypadł z koca i cisnęła nim w Przybysza. Dziwna rzecz przeleciała kilka metrów i upadła w pobliżu stóp Obcego, dostatecznie blisko, by mógł rozpoznać jej kształt. Samuel poczuł, że robi mu się słabo, gdy „kosmiczny brzydal” rozpostarł dłonie i zaryczał wściekle. Zawracając gwałtownie, kierowca samochodu potrącił Samuela, mężczyzna upadł i stracił na chwilę przytomność, więc nie był świadkiem niewiarygodnej prędkości z jaką Obcy począł ścigać odjeżdżającego dżipa. 
Tom przyglądał się wszystkiemu z niemałym szokiem, sam nie odważyłby się zadzierać z trzema uzbrojonymi mężczyznami, ale Sygi była stuknięta, wszyscy o tym wiedzieli. Od czasu spotkania kobiety-pastora, Sygi była stuknięta. W końcu starzec otrząsnął się z krótkiego szoku i podbiegł do zalanej własną krwią kobiety. 
- Zgłupiałaś?! Przecież mogli cię zabić. - Wyciągnął z kieszeni starą, dziurawą i brudną bawełnianą chusteczkę i podał ją kobiecie. 
- Samuel - wydukała dziwnym nosowym głosem.
- Ten idiota zasłużył na lanie. - Postawił ją na równe nogi i skrzywił się, ujrzawszy jej krzywy nos. 
- Nie! Samuel! - Starała się zwrócić uwagę Toma na nieprzytomnego sąsiada. Starzec w końcu zareagował i poszedł do Samuela, przyklęknął przy nim, Sygi też przysiadła obok. Wyglądali żałośnie. Stękając, Samuel otworzył oczy, miał stłuczone biodro i guza na głowie, ale poza tym nic mu nie było. Głośno westchnął, gdy Tom pomagał mu usiąść. 
- Mamy przesrane - powiedział staruszek, patrząc nad ramieniem Samuela w kierunku, w którym odjechał samochód wraz z trzema mężczyznami. Sygi i Samuel też spojrzeli w tamtą stronę. W ich kierunku szedł Obcy, wracał bez niczego, ale z pewnością wiedział, kto zawinił. Szybkim, raźnym krokiem podszedł do Samuela, złapał go za gardło jedną ręką i poderwał do góry na wysokość swojej twarzy. Mężczyzna charczał i machał nogami w powietrzu. 
- Nie! - Sygi poderwawszy się z ziemi, uczepiła się drugiej ręki Przybysza. Ten spojrzał na jej zakrwawioną twarz i przerażone oczy i wypuścił lekko już podduszonego człowieka, po czym odwróciwszy się, przeszedł kilka metrów, by zaraz gwałtownie się zatrzymać. Samuel w tym czasie z wdzięcznością zerknął na kobietę, było mu wstyd, że sprawił jej ból.
- Dziękuję - wyszeptał - i przepraszam. 
Sygi nic nie odpowiedziała, lecz przygryzając dolną wargę, przyglądała się Obcemu, który chodząc tam i z powrotem, co róż nerwowo zaciskał pięści. Jar najchętniej rozszarpałby ich gołymi rękami, a tego pseudo osiłka to już na pewno. Przez niego stracił sprzęt, została mu tylko maska i butla, w której mieszanka gazowa była na wyczerpaniu. Musiał za wszelką cenę wrócić do kapsuły, a oni z pewnością wiedzieli, gdzie się znajduje. Podszedł do nich, uklęknął na jedno kolano, po kolei przyjął się każdemu z nich, bali się, czuł ich strach. Starzec miał mętne spojrzenie, a rosłego mężczyznę najchętniej by oskórował, skierował się więc do kobiety. Wskazał dłonią na siebie, potem uniósł ją w stronę nieba i szybko opuścił w dół. Sygi ze zdziwienia szeroko otworzyła usta. 
- Dobrze - powiedziała i na potwierdzenie swoich słów pokiwała głową. Obcy zadudnił zadowolony. 
- Co dobrze? Czego on chce? - zapytał Samuel. 
- Zaprowadzę go do jego statku - odparła kobieta, stając na przeciw Przybysza. 
- Nie możesz, on...
- Jesteśmy mu to winni.


Słońce już dawno minęło najwyższy punkt swojej podniebnej wędrówki, a Jimir wciąż niestrudzenie parł przed siebie. Panująca cisza i monotonia marszu sprawiły, że pogrążył się we własnych myślach. 
Warkot za nim. 
Jimir wiedział, że przyszłość jego brata była już ustalona. 
Dźwięk zbliżał się. 
Jar musiał tylko udowodnić swoją wartość jako wojownik i mężczyzna. 
Był coraz bliżej. 
Jako ten, którego geny zapewnią przetrwanie klanu, z którym pertraktowała jego matka i do którego odda go po powrocie. On, Jimir, też się wykaże, zdobędzie szacunek i pozycję... Co to za dźwięk?

Warkot ustaje. Jimir odwraca się, wciąż mając w głowie przyszłość brata i swoją własną, jeśli się wykażą. Trzy metry przed nim stoi pojazd kołowy, a z wnętrza spoglądają na niego trzy pary oczu zaciekawionych Oomanów. Yautjańczyk na środki drogi i ludzie w pojeździe, sytuacja tak absurdalna, że aż nie mógł w nią uwierzyć. 
Nagle samochód rusza z piskiem opon i wymija go, jednak wysoki wojownik zdąża zarejestrować porozrzucaną na pace zawartość startego koca. Nad jego ramieniem pojawia się działko, a sekundę później cały pojazd wylatuje w powietrze, obraca się i ląduje na dachu.

Na bagnach Florydy spłoszone prawie ludzkim krzykiem ptactwo podrywa się do lotu, by po wykonaniu kilku okrążeń osiąść z powrotem na gałęziach karłowatych drzew.


 Sygi znowu szkła przodem, a on kroczył za nią. Tom i Samuel zostali na polu, tak było nawet lepiej, drugi raz nie odważyłby się stanąć w obronie tego głupca. W ciszy wrócili na ścieżkę, w ciszy ją przemierzali. Niebo zaciągnięte było jeszcze ciemniejszymi chmurami niż zwykle i zanosiło się na deszcz. Obcy co pewien czas przykładał maskę do twarzy i wciągał to, co było w butli. Warczał przy tym coraz bardziej, aż w końcu z jego gardła wydobyło się coś, co mogło być słowem w jakimś obcym i niewymawialnym dla ludzi języku. Kobieta zerknęła ukradkiem przez ramię, Przybysz wstrząsał trzymaną w dłoni małą butlą. Gdy dostrzegł jej spojrzenie, ponowił marsz, a ją ponaglił ruchem głowy. Przemierzyli już większą część drogi i zbliżali się do miejsca katastrofy, gdy zaczął pokasływać. Najwyraźniej ziemskie powietrze mu nie służyło. Zaczęło padać, deszcz był gesty i rzęsisty, a jego krople tak duże, że pod wpływem ich uderzeń bolało ciało. Wyszli zza zakrętu, Sygi zatrzymała się, dłonią wskazując słabo widoczny zarys kapsuły. Przybysz ominął ją i poszedł we wskazanym kierunku. 
 Ubranie przemokło jej zupełnie, zimy deszcz i stres sprawiły, że drżała na całym ciele, a na dodatek zdawało jej się, że po prawej tuż przy samej ziemi dostrzegła jakiś ruch. To mógł być krokodyl albo projekcja jej przerażonego umysłu. Trzęsąc się, podeszła do statku, on był w środku, na twarzy miał maskę, a przy pasie zauważyła taką samą butlę jak ta, z którą go znaleźli. Obcy grzebał przy dziwnej „szybie”, na której pojawiały się, migały i w końcu zniknęły jakieś symbole. Głośne warknięcie uświadomiło ją, że nie jest w porządku. Gwałtowny elektryczny rozbłysk rozświetlił na chwilę ciemność panującą w kapsule,  Sygi dostrzegła, jak porażony prądem Przybysz zaciska oparzoną dłoń - zwarcie w obwodach uniemożliwiło mu kontakt z jednostką macierzystą, musiał to naprawić, musiał skontaktować się z bratem, na tych cholernych bagnach mogą nigdy się nie spotkać.
Przez wąski otwór wysunął się z kapsuły i obszedł ją, by dostać się do baterii. Wodorowe ogniwa zapewniały akurat tyle energii, ile potrzebował pojazd. Sygi stała pod drzewem, jego uboga w liście korona nie zapewniała ochrony przed deszczem. Z tego miejsca obserwowała poczynania Przybysza, który po kolei sprawdzał wszystkie ogniwa. Kobieta zastanawiała się, czy on w ogóle cokolwiek widzi w tych ciemnościach. Nagle podniosła kij, którym wyważyła wcześniej właz i trzymając go przed sobą, z głośnym krzykiem podbiegła do Obcego. On oderwał się od swojego zajęcia i w ostatniej chwili uniósł rękę, aby się odsłonić. Ona jednak nie celowała w niego, wyminąwszy go, zdzieliła w łeb sporego aligatora, który czaił się tuż za Przybyszem. Rozjuszone zwierzę zaatakowało kobietę, silnymi szczękami pochwyciło gałąź, która wypadła jej z rąk. Gad rozwarł paszczę i ruszył do ataku, był wyjątkowo szybki. Sygi poczuła, że coś mocno ciągnie ją w bok i w ostatniej chwili ratuje przed pochwyceniem w silne szczęki drapieżnika. To Przybysz odciągnął ją na bezpieczną odległość. Lecz bestia się nie poddaje. Ponawia atak na tych, którzy wkroczyli na jej teren. Sygi wyciąga swój nóż - niewielkie ostrze osadzone w kawałku drewna. Obcy spogląda na nią, więc kobieta wyciąga rękę i podaje mu broń. Znowu wszystko toczy się jak we śnie, jest nierealne i oddalone. Wojownik stara się zajść bestię z boku, ale gad dostrzega ruch i rzuca się na niego. Sygi ma dość, chce stąd uciec, chce zaszyć się w domu, naciągnąć na głowę kołdrę i po prostu zasnąć, jednak znowu podejmuje trud, podnosi upuszczoną gałąź i krzycząc, uderza nią w ziemię. To wystarczy, by na krótko odwrócić uwagę gada od Przybysza. Chwilę później Gwiezdny Podróżnik siedzi okrakiem na ciele zwierzęcia i zadaje mu ciosy nożem, krótkie ostrze łamie się, ale rany, które zadało, wystarczą, by krokodyl zdechł w ciągu kilku najbliższych minut.
Niebo przecina błyskawica i uderza gdzieś blisko, trzeba się schować, a jest tylko jedno miejsce, które zapewni im bezpieczeństwo - kapsuła. Jar podchodzi do niej i ocenia, że nie wbiła się w ziemię aż tak głęboko, napiera więc na nią całym ciałem i obala ją do tyłu. Kapsuła ma obły, wrzecionowaty kształt, w środku nie ma fotela, a jedyne pozycje, jakie można w niej przyjąć, to leżąca bądź stojąca w zależności od ustawienia kapsuły. Zmieszczą się oboje, lecz będzie ciasno. 
Na Paya, gdyby tylko nie był od nich uzależniony. Dobrze, że nie wiedzą, po co tu przybył. Kolejny piorun rozłupał drzewo po drugiej stronie jeziora, nad którym się znajdowali. Żarty się skończyły, nie zastanawiając się nad tym dłużej, wskoczył do wnętrza i machnął zachęcająco do ludzkiej kobiety, ale ona najwyraźniej nie miała ochoty. Wylazł więc, złapał ją za ramię, aż syknęła z bólu i pociągnął za sobą. Właz nie zamknął się szczelnie, wcale tego nie oczekiwał, liczyło się tylko poszycie zewnętrzne i fakt, że w środku byli bezpieczni. 


     Bolesne szturchnięcie w plecy zmusiło go do ponowienia marszu. Bał się, tak cholernie bał się tego stwora. Na wspomnienie tego, co ta bestia zrobiła z jego towarzyszami, płakał. Dobrze, że padał deszcz, przynajmniej ochładzał jego rozpalone czoło. Kolejne szturchnięcie zmusiło człowieka do szybszego marszu.          Jimir poprawił tobołek z koca, w którym niósł rzeczy należące do brata. Gdy dopadł ostatniego z Oomanów, który szedł teraz przed nim, i pokazał mu rzeczy Jara, człowiek zaczął wyrzucał z siebie potoki niezrozumiałych dla niego słów. Klęcząc, wymachiwał rękami, płakał i gadał bezustannie, ale Jimir chciał wiedzieć tylko jedno. Gdzie? 
Szli już od wielu godzin i człowiek pomału tracił siły, a Yautjańczykowi nie przeszkadzał ani tobół ze zbroją Jara, ani worek z dwiema ludzkimi głowami przytroczony do pasa. Burzę przeczekali w prowizorycznym obozie. Jimir widząc, że się zbliża, obalił kilka małych drzew, których korzenie były słabe, naciął gałęzi i ułożył z tego warstwę izolującą od podłoża. Nad gałęziami rozpostarł materiał o metalicznym połysku; skośny daszek miał chronić przed deszczem i służył do zbierania deszczówki, która spływając po jego powierzchni, wpadała do pojemnika stojącego pod nim. Tak przeczekali nawałnicę, on siedząc i wpatrując się w deszcz i w walące po lewej błyskawice, człowiek związany jak zwierzę - leżący na brzuchu z rękami zawiązanymi na plecach i nogami podciągniętymi prawie do samych dłoni, z pętlą na szyi, która zaciskała się, gdy tylko człowiek próbował opuścić nogi. Co pewien czas więzień popłakiwał, wtedy siedzący w zadumie wojownik uderzał go otwartą dłonią w głowę. Człowiek milknął.
Zaraz po burzy wyruszyli w dalszą drogę. Przed północą dotarli do uśpionej, zrujnowanej osady. 


             Obudziło ją niesamowicie jasne, oślepiające światło. Nos bolał w miejscu złamania i czuła, że jest spuchnięty, nie miała na szczęście problemów z oddychaniem. Obok słyszała rytmiczny szum wdychanego powietrza. Naparła na właz, ustąpił bez większego oporu. To, co ujrzała na zewnątrz, zaparło jej dech w piersiach. Słońce! Świeciło słońce! Tuż nad horyzontem, pomiędzy wierzchołkami drzew, świeciło ogromne, czerwone słońce. Sygi w życiu nie widziała i nie czuła czegoś takiego. Brakowało jej słów by to opisać. Tak jak stała, odwróciła się i pobiegła do osady.
Jar wyszedł z kapsuły zaraz za kobietą, gdy zobaczył, że biegnie do swoich, chciał ją zawołać, lecz uświadomił sobie, że nie zna słów w ich języku. Zrezygnowany opuścił rękę, którą nieświadomie wyciągnął przed siebie i wrócił do kapsuły. Usiadł na niej i począł się zastanawiać, co powinien teraz zrobić. Przede wszystkim musi zdobyć jakąś broń oraz chociaż jednego sprzymierzeńca, by wraz z nim wyruszyć na poszukiwanie tych trzech Oomanów, którzy ukradli jego ekwipunek. Potem musi zabić ich w równej walce, by zmyć hańbę, którą go okryli. Musi też odnaleźć brata, najlepiej po tym wszystkim, bo nie będzie mu w stanie wytłumaczyć, dlaczego pozwolił odebrać sobie broń i dlaczego nie zabił ich wszystkich zaraz po tym, jak odzyskał przytomność - Jimir tego nie zrozumie, ślepo wierzył w Kodeks Honorowy i nigdy od niego nie odstępował. Przemyślawszy wszystko i powziąwszy decyzję, Jar ruszył za kobietą.

              Sygi biegła tak długo, aż kujący ból w boku zmusił ją do zatrzymania się. Odetchnąwszy kilka razy głęboko, ruszyła dalej, prawą dłoń przyciskając do brzucha. Nad osadą dostrzegła ciemne chmury, wkrótce znowu zasłonią słońce, ale ona chciała chociaż przez krótki czas cieszyć się tą chwilą z mieszkańcami.
           Jar szedł pomału, nie śpieszył się. Wysokie trawy szeleściły cicho, nawet niewielki podmuch wprawiał w ruch ich długie, wąskie liście i gałązki, na których były kwiatostany. Wizja kolejnych kilku dni nie napawała go optymizmem, pobyt na tej planecie nie był przewidziany na dłużej niż trzy dni, a minęły już dwa. Osada wyłoniła się, gdy wyszedł spomiędzy trzcin na okalającą ją łąkę. Przerażony krzyk dotarł do niego, gdy przebył połowę drogi dzielącej go od najbliższego budynku. Jar zatrzymał się, nasłuchując, w kolejnym krzyku rozpoznał głos kobiety, z którą spędził noc w kapsule. Pobiegł za odgłosem, wypadł zza budynku i zatrzymał się osłupiały. Kobieta klęczała na ziemi, przed nią stał Jimir, a u jego stóp spoczywało ciało rosłego mieszkańca osady, Samuela. Jimir trzymał w reku odciętą głowę człowieka, musiał zrobić to przed chwilą, bo z tętnic wciąż lała się krew. Klęcząca przed nim kobieta próbowała stłumić wydobywający się z gardła szloch, mocno przyciskając dłonie do ust. Dostrzegłszy Jara, zarwała się, podbiegła do niego i opadłszy znowu na kolana, oplotła ramionami jego nogę jak dziecko, które nie sięga jeszcze do reki matki. Jar zamknął oczy i zacisnął pięści. Czuł na sobie wzrok brata. Było po wszystkim.
   - Bracie...! - Usłyszał stanowczy głos. Co miał powiedzieć? Jimir żądał wyjaśnień, ale faktom nie dało się zaprzeczyć. Otworzył oczy, oswobodził się z uścisku i podszedł do brata. Po drodze zdążył zlustrować teren. Nie żyli wszyscy mieszkańcy poza jego "opiekunką" oraz kobietą tulącą do siebie gromadkę chudych jak patyki dzieci Samuela. Jimir nie marnował czasu, zabił każdego, kogo uważał za zagrożenie, nawet starzec się nie uchował. Na trawie Jar dostrzegł koc, a w nim swoją zbroję. Jimir podchwycił jego spojrzenie, zdjął maskę i spojrzał starszemu bratu w twarz.
   - Pozwoliłeś odebrać sobie broń? - W głosie Jimira słychać było niedowierzanie.
Po co zaprzeczać? Milczał. Stracił honor. Jar oddychał coraz szybciej, nie był na to gotowy... jeszcze nie teraz. Czuł bolesny skurcz w żołądku i suchość w ustach. Więc tak skończy?
   - Uczynisz mi ten honor? - zapytał ledwo dosłyszalnym głosem. Jimir przytaknął ruchem głowy i podszedłszy do brata, położył mu dłoń na ramieniu.
   - To dla mnie zaszczyt, bracie. - Powiedział, po czym podszedł do koca, wziął stamtąd  "plecak" z ekwipunkiem i podał go bratu. Jar przyjął go bez słowa. Postawił plecak na ziemi, otworzył go i wydobył ze środka śnieżnobiały materiał. Rozłożył go przed sobą, uklęknął na nim i znowu sięgnął do plecaka. Tym razem materiał, który wyciągnął, miał zielony kolor. Jimir podał mu rytualny sztylet, trzymał go na otwartych dłoniach, gdy wyciągał je wraz z bronią w stronę Jara, pokornie pochylił głowę. Jar odebrał sztylet, ich spojrzenia znowu się spotkały.
   - Żyj godnie.
   - Umrzyj szybko.
Jar skinął głową, owinął rękojeść sztyletu w zielony materiał, który miał wchłonąć krew i zapobiec wyśliźnięciu się broni z ręki, i położył go przed sobą. Jimir dobył miecza, po czym stanął za bratem. Jar sięgnął po sztylet, jego ostrze skierował w stronę brzucha.
   - Straciłem twarz i honor, tylko krew może zmyć tę hańbę.
Pchnął, ostrze przebiło skórę i mięśnie. Ręce mu drżały, ostatni raz nabrał powietrza, choć sprawiało mu to ból. Zacisnął szczęki i rozpruwszy sobie brzuch z lewej do prawej, pochylił się do przodu. Usłyszał okrzyk brata i świst miecza, a potem na wieki zapanowała ciemność.

Bezgłowe ciało Jara upadło na materiał. Jimir strzepnął krew z miecza, schował go, opadł na kolana i dotknąwszy czołem ziemi, oddał bratu hołd.
   - Chwała poległym.

     Sygi nie mogła pojąć tego, czego była świadkiem. Nie znała Kodeksu Honorowego Yautjańskich Wojowników, nie słyszała nawet nigdy o Samurajach z odległej Japonii. To wszystko zdawało jej się koszmarem, który tylko jej się przyśnił. Uzbrojony wojownik zabrał ciało swojego towarzysza i głowy pomordowanych przez siebie ludzi i odleciał czymś, co przysłoniło całe niebo. Powietrzny okręt pojawił się nagle i równie szybko zniknął, pozostawiając ten świat swojemu losowi.


----------------------------------------

    1. Czekałam, czekałam i się doczekałam dalszej części Dekalogu :-). Emocjonujący tekst aż do samego końca. Tylko ta rytualna śmierć... za bardzo japońska. Mnie tam wysadzanie bombą się podoba, to pikanie odmierzające sekundy do śmierci... Poza tym chodzi o zniszczenie dowodów istnienia Łowcy, co w przypadku dociekliwych, a zarazem pazernych ludzi ma duże znaczenie. Japońskie seppuku jakoś mi nie pasuje do Yautja. No może z pominięciem tego całego ceremoniału z płachtami i faktu noszenia rytualnego noża to bym to przełknęła. Rytualną bronią jest naginata i bardziej by mi ona pasowała do honorowej śmierci, o ile ktoś z pobratymców może zabrać ciało by je pochować, inaczej pozostaje małe buuum ;-)
      OdpowiedzUsuń
    2. Tym razem prawie urodzinowy prezent ;)
      Może na początek czysto techniczna uwaga w paru miejscach pozjadało Ci literki np, w "daj spokój", no i na koniec wkradł się byczek w postaci "bulu" zamiast "bólu".
      A teraz o samej treści. Tutaj się podpisuję pod Ju-ną - trochę za bardzo Japońskie, ale ciekawe. Do mnie bardziej przemawiałoby samo ścięcie głowy niż seppuku. (Też jestem zwolenniczką kaboom ;) Jak Juna pisała - w ich honorowym samobójstwie nie chodzi o ceremonię tylko o zniszczenie wszystkiego - siebie samego i wszystkiego co pozostanie dlatego nie podoba mi się stwierdzenie "używanie do tego bomby wydaje mi się poniżej godności takiego Wojownika" - dlaczego taki Jar, który miał komfort, że brat zabierze i pochowa jego ciało, miałby byś lepszy od innego łowcy, który wysadza się na wrogim terenie by nic nie wpadło w ręce ludzi? Ale to tak bardziej poza treścią). Z uwag jeszcze - dziwnie brzmiało w jednym zdaniu, gdy Jimir w dwóch zdaniach pod rząd używa na przemiennie określeń oomani i ludzie, ale to już moja mania z tym językiem ;)
      Wracając do opowiadania - co mi się najbardziej podobało... Zdecydowanie Sygi. Pod każdym względem. Świetnie wykreowana i równie świetnie pokazana jej relacja z Predatorem. Jeśli o relacjach mowa - relacje między braćmi są świetnie opisane, zwłaszcza w końcówce, która szalenie mi się kojarzy ze sceną śmierci Katsumoto w "Ostatnim Samuraju". No i wisienka na torcie - szalenie(!) mi się podobało jak opisałaś matkę bohaterów i szacunek jakim ją darzą. Mistrzostwo.

      Nie mogę się doczekać kolejnej części Dekalogu ;)
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi




      1. *w jednym akapicie, a nie zdaniu miało być :D
        Usuń
    3. Dziękuję Wam za szczerą opinię - dyskusja zawsze jest mile widziana. Przyznam, że w pierwszym zamyśle to właśnie wielkie "boom" miało zakończyć rozdział, a jego przyczyna też miała być trochę inna niż ta, która się tu w końcu znalazła. Doskonale zdawałam sobie sprawę, co jest przyczyną używania przez nich ładunków - czyż ludzie nie robili handelku...
      Co do naginaty, zdaje się, że zdobywają ją w jakimś specjalnym rytuale i faktycznie to wyjątkowa broń, ale nie pasowała mi do rytuału, który ludzie równie dobrze mogli zapożyczyć od nich - takie tam moje przemyślenia. Całe zajście miało mieć w sobie dramatyzm. I tu mamy coś, co możemy nazwać współtworzeniem, w końcu to nie tylko mi ma przynosić przyjemność, ale czytelnikom również. Napiszę takie zakończenie, które miało być na początku i zobaczymy, jak wyjdzie. Jeśli uznacie, że jest lepsze, zmienię to obecne. Co Wy na to?


      Chciałam jeszcze wyjaśnić, że nie zastanawiałam się podczas pisania nad tym, jak o człowieku myśli Predator. Staram się unikać powtórzeń i to zapewne z tego powodu napisałam raz Ooman a raz człowiek.
      Matka znalazła się tu dlatego, że chciałam przemycić trochę elementów z zupełnie innej wizji ich świata niż ta, którą znacie z WŁ. WŁ jest taką bajeczką, Yautja są bardzo ludzcy - musicie mi to wybaczyć. W mojej głowie powstaje zupełnie inny świat, może kiedyś znajdzie miejsce w jakimś opowiadaniu? :D
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi




      1. Ale powiem Ci, że zamysł się udał. Ja akurat fanką japońskiej kultury nie jestem, za to wręcz kocham "Ostatniego Samuraja", a ta ostatnia scena jest właśnie bardzo podobna do końcowej sceny w tym filmie, więc mnie kupiłaś.
        Wydaje mi się, że nie powinnaś nic zmieniać. Możesz dodać alternatywną wersję, ale tą powinnaś zostawić. Mimo wszystko jest bardzo ciekawa i emocjonalna - czyli idealnie spełnia swoje zadanie. A alternatywę również chętnie zobaczę.
        Co do naginaty to rytuał nazywa się Nan De-Than Gaun i jest piękny. http://predator.absoluteavp.com/rytualy.htm

        Powiem Ci, że właśnie to najbardziej lubię w Twoim blogu, wiesz? :D WŁ mi przypomina trochę taką sagę, a Dekalog za każdym razem pokazuje różne spojrzenie. Uwielbiam tą różnorodność i to, że zawsze potrafisz czymś zaskoczyć.
        Co do tego, że w WŁ Yautja są bardzo ludzcy... Powiem Ci, że na samym początku mi to trochę przeszkadzało, ale kiedy opowiadanie się rozwinęło ta koncepcja okazała się bardzo dobra. Ciężko obejść się bez uczłowieczania bohaterów. Już nawet sam fakt, że Predator jest bardziej humanoidalny niż Alienek świadczy o tym, że inaczej się nie da w zrozumiały sposób przedstawić ich kultury. W WŁ piszesz tak by jednocześnie ich świat był dla nas bliski (jako ludzi) i zarazem obcy, inny. Dlatego czyta się to tak przyjemnie i nie można się oderwać ;) Nie powinnaś uznawać tego za wadę - wręcz przeciwnie :)

        Ps. I absolutnie nie zmieniaj zakończenia w Dekalogu!
        Usuń
    4. Ann ma rację, nie zmieniaj zakończenia. To Twoja wizja i miałaś w tym konkretny zamysł. Z wersją alternatywną jednak z przyjemnością się zapoznam ;-).
      Mnie również WŁ drażnił "ludzkimi" Predatorami, jednak historia jest tak wciągająca, że z czasem przestałam to zauważać ;-). Poza tym jest Dekalog, który rekompensuje ten malutki "dyskomfort".
      A co do wisienki na torcie... oj tak, mnie również ujął ten fragment. Wreszcie samica Yautja jest zgodna z moją wyobraźnią: silna i władcza :-). I strasznie podoba mi się konsekwencja Jimia, honor rodziny nade wszystko...
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi




      1. Dokładnie - zwłaszcza iż zamysł w pełni się udał. :)
        Ju-na, ale zauważ, że w miarę rozwoju WŁ jest o wiele mniej uczłowieczania. Obecnie ludzkie cechy widać tylko w Nan-ku/Thei-de, reszta jest uczłowieczona tylko na tyle by móc pokazać nam ich świat w sposób zrozumiały. A Dekalog to już w ogóle cud, miód i klasyka ;D
        Samica i do tego matka ;)
        Usuń
    5. Nie mogłam się doczekać kolejnej części "Dekalogu". Przyznaję, że takiego zakończenia się nie spodziewałam.Chyba byłam równie zaskoczona co Sygi.
      W sumie to sama wizja wydaje mi się ciekawa. Nie podoba mi się tylko Twój komentarz z uzasadnieniem, ale to już Ju-na i Ann skomentowały, więc powtarzać za nimi nie będę. Może powiem tak - zakończenie by mi się podobało ze względu na niebanalny pomysł, gdybyś nie dodała tego niepotrzebnego moim zdaniem wyjaśnienia, w którym niepotrzebnie oceniłaś motywację łowcy. Gdyby nie ten dopisek to z ręką na sercu przyznaję - nie zwróciłabym uwagi na nadto Japońską śmierć i potraktowałabym to po prostu jako ciekawy pomysł. A tak trochę mi zazgrzytało i niepotrzebnie wybiło się na pierwszy plan przed samą treścią. Mówię tu konkretnie o fragmencie: "używanie do tego bomby wydaje mi się poniżej godności takiego Wojownika", który burzy mi krew niczym herezja ;> Gdyby nie ten dopisek to ta część Dekalogu bardzo by mi się podobała, bo jest ciekawie opisana i naprawdę wciągająca. Gdzieś już było (chyba w jakimś komiksie) łączenie kultury Yautja i Samurajów. Było ciekawe i jakoś nikogo to nie burzyło. Dlatego sam pomysł i treść popieram, ale nijak poprzeć nie mogę tego co napisałaś (niepotrzebnie!) w autorskim komentarzu.
      OdpowiedzUsuń
    6. Racja, powinnam usunąć to zdanie, zaraz to zrobię. Może chociaż trochę zrehabilituję się w waszych oczach trzecią częścią dekalogu "Prawo do trofeum". Mam już dwanaście stron. :)
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi




      1. Znaczy może źle się wyraziłam - sama druga część Dekalogu mi się bardzo podobała. Zarówno historia (zwłaszcza bracia ;)) jak i jej wykonanie. W sumie zakończenie też mi się podobało, bo było niebanalne. Część trzyma poziom pierwszej (choć minimalnie mam większy sentyment do pierwszej). No właśnie tylko to dziwne wytłumaczenie mi zgrzytało. Przy okazji specjalnie poszperałam... Skoro lubisz tą tematykę to w komiksie "Predator Blood Feud" jest historia związana z samurajami i niewidomym mistrzem, który staje przeciw Predatorowi. Historia bardzo ciekawa, ale niestety akcja dzieje się współcześnie i cała przeszłość jest tylko wspominana. Ale ponoć istnieje beletryzacja tylko niestety nie wpadła mi jeszcze w ręce. Za to komiks polecam :)

        A trzeciej części nie mogę się doczekać! xD
        Usuń
    7. Ten komentarz został usunięty przez autora.
      OdpowiedzUsuń
    8. Edycja, bo znów widać mam o tej godzinie zaćmienie.


      Skasowało mi taki wyczerpujący komentarz, więc będzie krótko :/

      Część ciekawa, podobała mi się kreacja bohaterów i ich matki. Bardzo ciekawe było też przeplatanie akcji by pokazać jednocześnie co u jednego i drugiego z braci.
      A co do samej końcówki. Ja się akurat nie wypowiem, bo nie lubię kultur dalekiego wschodu (a reszta już i tak obficie wszystko skomentowała). Za to tego typu łączenia Predatorów z różnymi kręgami kulturowymi wydaje mi się ciekawe. Kto wie może kultura samurajów to ich zasługa? Chociaż jak by nie patrzeć - jakoś nie umiem sobie wyobrazić Predatora z takim ekwipunkiem i do tego popełniającego w skupieniu samobójstwo w wirze walki.
      Chwilowo moim faworytem nadal jest część pierwsza, ale czekam niecierpliwie na trzecią.
      OdpowiedzUsuń
    9. Tak, zakończenie wywołało prawdziwe tsunami komentarzy. Trzecia część skupia się bardziej na ich świecie niż samych łowach i teraz, gdy machnęłam już 16 stron, zastanawiam się, czy będziecie zadowoleni. Chciałam sama sobie w logiczny sposób wyjaśnić sens polowania i gromadzenia trofeów. Myślę, że udało mi się stworzyć co najmniej jedną ciekawą postać (ach, ta skromność).
      OdpowiedzUsuń

      Odpowiedzi


      1. I to mi się w zakończeniu podoba, że jest takie kontrowersyjne... ;D

2 komentarze:

  1. Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !

    OdpowiedzUsuń
  2. 46 yr old VP Accounting Oates Viollet, hailing from Haliburton enjoys watching movies like Colossal Youth (Juventude Em Marcha) and Hunting. Took a trip to Historic Fortified Town of Campeche and drives a Ford GT40 Prototype. Odwiedz strony

    OdpowiedzUsuń